6/2025

Paweł Sołtys

U

Małe „u” różnicujące zdania: „Żył w świecie rojeń” i „Żył w świecie urojeń”. Małe „u”, jak to wysyczane, gdy się uderzysz, bardziej z oddechu niż dźwięku, jak zdziwienie starego człowieka z kilkucentymetrowym, psim nieco, przechyleniem głowy. A jak przenosi z poezji w medycynę. Z rozmarzonego uśmiechu w strach.

Krewki wariat kręci się po tarasie baru Havana. Dopiero zaczął, dopiero się rozkręca, więc może nie taki krewki. Ale już zrobił dwa piruety z nerwem, już rozmawia z marami, już rozgardiasz nadmiaru idzie mu na twarz. Ktoś się już odsunął, jeszcze jak przed kimś niezgrabnym, na razie tylko ja go rozszyfrowałem. „Pan Maupassant zamienił się w zwierzę”. Ale na razie to raczej ryś niż tygrys. Nawet ma na uszach siwe pukle włosów. Cały jest obrośnięty nierówno, na rozkurz. Ma bokobrody i wąsy, za to z brody ma tylko ruinki, to tu, to tam kępka. Tak samo jest na głowie, narośnięte chwasty, a nie czupryna. Oczy ma błękitne i intensywne, jakby ktoś dolał czarnego atramentu do źrenic. Wybił mnie z marzeń, od dziecka jestem czujny na zamaszystość. I teraz popatruję, z czterech kroków, jak się rozpędza. Zrzucił ze stolika pucharek po pilsnerze. Widzę drobne ewakuacje, szuranie krzeseł, słyszę rosnące szepty, już się dopatrzyli w nim tego, co ja. Twarz i szyję ma niemal karminową, ogorzałą od wczoraj, od grudniowego dnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku, od ognia listów. Flaubert, mistrz, przyjaciel, bliżej już będący śmierci niż litości, zaprosił go wczoraj, sto czterdzieści sześć lat temu, na uroczystość. Na palenie listów. Od matki, od kochanek, od Colet. Niektóre czytał głośno, słabym głosem gasnącego Don Juana. Wyciągane z kufra listy rzucały prostokątny cień, odsłaniały minione w czytaniu i popieliły się w kominku, czarne strzępy parzyły szyję i twarz Maupassanta.

Małe „u” musi gdzieś być między nami, próbuję je znaleźć. Nie ma go w krzesłach, te są raczej jak małe „k”. Nie ma go w stołkach i stolikach urychtowanych w nudne „o”. I nagle widzę. Jest „u” w rozgałęzieniu, fikusa chyba, w wielkiej donicy. „Y”, „y”, „y” i na końcu, „u”, no może „v” ale przecież w łacinie… A on już też na „y y y”, wyrazy mu się skrępowały między rozumem a gardłem, chrapliwie przeszedł na samogłoski, największy z Normandczyków, uczeń wąsatego Gustawa. Już nadszarpnięty, nadpruty jak firanka zajmująca się ogniem.

Spytacie, o czym roiłem, zanim się pojawił i począł ciąć świat wokół siebie rękami w spiralnych obrotach? Roiłem sobie niepowstałe filmy Hasa. Te, o których wiemy: Wesele zupełnie niewajdowskie, wyrysowane co do drżącego detalu przez Skarżyńskich i Putowskiego, z chochołem tak arcypolskim, że aż światowym, migotliwym i równocześnie istniejącym jak ja i ty, namacalnym we śnie, wnikającym w koszmary Francuzów, Szwedów i Amerykanów. Roiłem o Jeziorze Bodeńskim, czyli adaptacji Dygata, kto widział Pożegnania, widział połowę moich rojeń, nadzieje skłute niewolą, erotyzm wyrysowany cienką kreską. I jeszcze Czerwone tarcze, gęste jak piastowskie waśnie, morderstwa i koligacje, z zapierającym dech w piersiach mastershotem z Ziemi Świętej, w którym wzniosłość, brud, piasek i krew krucjaty osadzają się w pamięci widza na ludzkie zawsze. Przyznam, że roiłem jeszcze o Horli, o Maupassantowej kronice szaleństwa, o kwiecie wiszącym w powietrzu jak metal Ochockiego, o niepojawiającej się w kadrze postaci czytającej książki narratora, wypijającej jego mleko i wino, tłukącej jego szkło. Więc może było i tak, że wywołałem Maupassanta w barze Havana, na majowy taras, tak jak wywoływano duchy, pożądania i ciemności w XIX wieku stolikiem spirytystów, mesmeryczną glątwą, cichym szeptem doktora Freuda, gdy znudził się już aplikowaniem kokainy w warstwę graniczną tęczówki.

Tymczasem wariat Maupassant nabrał szwungu, ma atak. Przypomina innego, z Foksal, o którym kiedyś czytałem. Nie wiemy, co go zżera, jesteśmy wszyscy jak tani głupcy wobec jego wybuchu. Samogłoski trą się przez jego gardło, jeden z mężczyzn na tarasie stoi w rozkroku nad plecakiem. Najwidoczniej stolik ma w środku, na taras wyszedł, żeby zapalić, a plecak wziął, bo, doświadczony, nie ufa światu. I pan Guy de Wariat nagle widzi w tym jakąś okazję, szansę, by zająć czymś gorejącą głowę i nadzamaszyste ręce. Rzuca się rysim skokiem między nogi mężczyzny. Chyba w próbie kradzieży, a może tylko w paroksyzmie szaleństwa. A mężczyzna chyba musiał grać kiedyś w piłkę, reaguje instynktownie, bez intencji, piętą prawej nogi, w ruchu szybszym niż urojona myśl trafia w szczękę szaleńca. Trafia w szczękę złodzieja. Trafia w szczękę geniusza. Mógłby tydzień celować i nie trafiłby tak akuratnie. Tak zgodnie z prawidłami boksu, choć w roli pięści występuje tu twardy, kończący się przed kostką martens. Uderza w sam koniec szalonego podbródka, wtedy mózg odbija się w środku głowy jak piłka i napastnik, a może po prostu nieszczęśnik, traci momentalnie przytomność, światło w jego jaźni gaśnie jak w sztuczce. Zamieszanie teraz, mężczyzna, który znokautował jednego z największych prozaików świata, jest skonfundowany. Nie chciał nikomu zrobić krzywdy. Ktoś chce dzwonić na pogotowie, ktoś proponuje wynieść delikwenta poza Havanę, ktoś pyta: z kim ten nieprzytomny przyszedł? Ale Maupassant nie ma tu przyjaciół, jest sto z okładem lat za późno, przyszedł tu sam, wyrwany z zaświatów moim rojeniem, przypadkowym przywołaniem. W końcu odzyskuje kawałek przytomności, sprowadzają go po schodach, na ulicę Słowackiego. Słowacki zmarł półtora roku przed urodzinami Maupassanta, nie może mu pomóc. Spojrzenia dotykające mężczyzny, który znokautował legendę, są różne. Niektóre wyrażają podziw, niektóre współczucie, pojedyncze niesmak. Ja z kolei, pewnie przez te Czerwone tarcze, w swoich własnych oczach staję się Tempestariusem, czarnoksiężnikiem z dziewiątego wieku, sprowadzającym burze, grad i ulewy, porywającym bogobojnych do Magonii, ściągającym Maupassanta pod koniec pierwszej ćwierci groteskowego stulecia do irracjonalnie drogiej knajpy na Żoliborz, która pustoszeje, trochę z powodu zajścia, trochę od zegarów w komórkach i na przegubach. Trochę od chłodu. Robię cztery kroki. Po Maupassancie zostały ślady. Zacieki śliny ułożyły się spiralnie, przypominają drogę mleczną. Galaktykę, którą można nadepnąć. W niej jest inne słońce i inny czas, inna ziemia i inne Paryże oraz Warszawy. W niej Has ekranizuje Wesele, Czerwone tarczeHorlę. W niej trzech mężczyzn trzyma się za ręce: wysoki Jarosław, krępy Wojciech Jerzy i podwójny szaleństwem Guy. Uśmiechają się do zdjęcia, jakby wszystko miało być dobrze.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.