Jest rok 2014. Pierwsze newsy na temat przepełnionych łodzi tonących w Morzu Śródziemnym przebijają się do mainstreamowych mediów. Przylepiam się do tematu jak huba do drzewa, mam nadzieję pozyskać z niego depresjobójcze soki i uwolnić od uciążliwej nieważkości własnej egzystencji. Cztery lata później ląduję na wyspie Lesbos, żeby odwiedzić obóz dla uchodźców i stworzyć na ten temat grę komputerową. Jest godzina 6:20 rano, lotnisko w Mitylenie raczej puste, turystów żadnych, temperatura wysoka jak na kwiecień, blisko dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. Jestem bardzo zestresowany; zaraz mam spojrzeć w twarz ludziom, których tragedia od kilku lat chroni mnie przed zażywaniem antydepresantów. Pomiędzy podjęciem stricte egoistycznej decyzji o zainteresowaniu się kryzysem migracyjnym a wizytą na Lesbos czytam około trzydziestu reportaży na temat Afryki i Bliskiego Wschodu, dwukrotnie zmieniam pracę, raz dziewczynę, zakładam jedną spółkę. Rezygnuję też z facebooka na pięć miesięcy, a także odkrywam opioidalny suplement diety, który pozwala znacząco zwiększyć efektywność mózgu. Poza tym nie odnotowuję większych zmian; nadal jestem wewnętrznie przezroczysty. Na pewno przestaję nosić koszule, przerzucam się na proste t-shirty w jednolitych kolorach: białym, szarym bądź czarnym. Przynajmniej w tym aspekcie obserwuję faktyczną zmianę.
Spotkanie ma miejsce w siedzibie The Hope Project, prowadzonej przez Kempsonów organizacji, która rozprowadza pomoc humanitarną wśród potrzebujących uchodźców. Po zdawkowej wymianie uścisków dłoni Eric odchodzi popracować; niesie na plac piłę spalinową, sprzęt dodaje sześćdziesięciolatkowi charyzmy prawdziwego mężczyzny. Eric ma twarde ręce rzeźbiarza, ja – miękkie od klawiatury opuszki palców. Zostaję w magazynie; jest pełen ubrań i kartonów, przypomina nieco zaplecze lumpeksu. Pomiędzy wąskimi alejkami z odzieżą przechadzają się Syryjczycy, Afrykanie, kilku Arabów. Atmosfera jak w świetlicy, ludzie trochę stoją, trochę siedzą; pogawędki i papieroski. Wreszcie mam okazję poznać bohaterów reportaży, o których czytam od trzech lat. Nie znajduję jednak w sobie odpowiednich słów; nie wiem, o co zapytać. Niemoc próbuję przysłonić obowiązkami organizacyjnymi. Wykonuję kilka telefonów, planuję dalsze kroki.
Jednocześnie pozwalam działać mojemu zespołowi. Monika (dwadzieścia pięć lat, scenarzystka) i Wiktor (dwadzieścia siedem lat, dziennikarz) zadają pytania Philippie Kempson (żona Erica). Artur (dwudziestosiedmioletni fotograf) robi zdjęcia. Chowam się za nimi, obserwuję z bezpiecznej pozycji dystansu. Uczucie dyskomfortu mija, jest prawie jak za pośrednictwem ekranów: znów nie muszę mówić, akcja sama toczy się naprzód. Mam zdolny zespół, potrafią rozmawiać. Mogę w spokoju patrzeć i wyciągać wnioski. Spotkanie z Philippą trwa około trzydziestu minut. Z samej rozmowy nie pamiętam nic; myślę tylko o własnej bezradności. Przez długie minuty układam w głowie pytania, których potem nie wypowiadam na głos; wydają się naiwne i głupie.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]