Przyszedł taki czas, że okupacyjne losy Żydów są – słusznie – obiektem wnikliwych badań historyków, których wyniki trafiają jednak do dość zamkniętej grupy odbiorców, a jednocześnie czas zabliźnił rany, cierpienia nie są już tabu i zaczynają być wplątywane w świat literackiej zabawy, czego oczywiście rozsądni ludzie nie pochwalają, ale też nie wiedzą, jak się temu zjawisku skutecznie przeciwstawić.
Wojdowski był poważnym pisarzem i człowiekiem ciężko okaleczonym przeżyciami czasu, który spędził jako dwunastolatek w warszawskim getcie. Tym, co tam wtedy widział. I z tym musiał żyć, i z tym, w różny sposób, zmagał się w swojej twórczości. W utworach pisanych jeszcze na początku lat sześćdziesiątych zeszłego wieku (tom opowiadań Wakacje Hioba i powieść Konotop), ale też i tych napisanych po Chlebie rzuconym umarłym widoczne jest zainteresowanie sprawami przegranymi, klęską w różnych jej odmianach. W żadnym utworze Wojdowskiego nie natrafiamy na postać, która by znajdowała szczęście, zdołała choćby tylko uporządkować wiedzę o świecie i swoim położeniu w nim. Miał rację Tomasz Burek, gdy pisząc o pierwszych utworach Wojdowskiego, uznał, że ich prawdziwym tematem jest „bezradność i dezorientacja”. I – dodajmy – będąca ich skutkiem depresja, która prawdopodobnie zabiła pisarza (popełnił samobójstwo w 1994 roku).
W opowiadaniu Ścieżka, zapewne napisanym po Chlebie…, Wojdowski pokazuje piętnastoletnią uciekinierkę z getta, która, żeby przetrwać, musi stworzyć własną przeszłość. Ten tekst zaczyna się tak: „Dokąd idzie, wiedziała. Ale skąd idzie – to musi dopiero wymyślić. Musi wymyślić całe swoje życie i tak, by każdy uwierzył. Wysoki mur zasłania tę stronę od tamtej strony. A zasłonić może świat”. Myślę, że to zmetaforyzowany opis sytuacji samego Wojdowskiego i powieść Chleb rzucony umarłym była próbą zburzenia tego „muru”, który tkwił w jego świadomości i uniemożliwiał mu życie bez wspomnień i traumy. Oddalał się od niego jak bohaterka Ścieżki, wymyślał się na nowo, ale w istocie krążył wokół tego muru po jednej i po drugiej stronie. Może myślał, że wyrzucając z siebie te dramatyczne wspomnienia, wyzwoli się od nich… Nie wydaje mi się, by mu się to udało.
Zabierając się za pisanie Chleba rzuconego umarłym, wiedział, że to, co ma do opowiedzenia, nie potrzebuje żadnych literackich zabiegów, że wystarczy pokazać, co się działo w getcie, i że będzie to miało piorunującą siłę. To, co po latach wydobył z pamięci, chyba jego samego przeraziło, bo wspomniał o ogarniającym go „epickim popłochu”. Zwalczyć go chciał prostotą zapisu – niczego nie dodawać, nie komentować, wydobyć tylko zawartość dręczącej go pamięci. Z podobnymi dylematami borykali się przed nim Zofia Nałkowska jako autorka Medalionów i Tadeusz Borowski.
We wstępie do powieści Wojdowski ustawiał się na pozycji tylko i wyłącznie świadka: „Funkcja pisarza jest dzisiaj skromna i prosta. Widzieć ostro, wyraźnie ten świat. Każde spojrzenie może być ostatnim”. Nie ukrywał jej autobiografizmu, nawet go podkreślał, nadając bohaterowi swoje prawdziwe imię, zachowując prawdziwy zawód ojca itd. Zbigniew Bieńkowski, recenzując w „Twórczości” Chleb rzucony umarłym, pisał wręcz o „zamachu na epikę” i podjęciu zamiaru niemożliwego do zrealizowania. Oczywiście konsekwentne zatarcie granicy pomiędzy epiką i czystą faktografią nie jest możliwe, ale Wojdowski się do niej zbliżył od strony literatury: to jeszcze jest powieść, ale powieść zbudowana bez fikcji. Jej przynależność gatunkową określa przede wszystkim kompozycja i sposób wybierania materiału, który układał w sceny i miniscenki.
Najogólniej mówiąc, jest to powieść o kresie świata, zagładzie narodu, który nie miał najmniejszej szansy na przeżycie i który był metodycznie i konsekwentnie niszczony. Dla Wojdowskiego prawdopodobnie najważniejsze było w niej odniesienie się do historycznego konkretu, do losu polskich Żydów w czasie okupacji, ale dzisiejsza jej lektura pokazuje, że tkwi w niej zamysł daleko bardziej uniwersalny: pokazanie ludzi w obliczu totalnej zagłady, sportretowanie ich reakcji w sytuacji pod każdym względem ostatecznej. Nie wydaje mi się, by była w literaturze druga taka powieść‑donos z wnętrza apokalipsy.
Wszyscy ogrodzeni murem skazani są na zagładę. Początkowo tylko przeczuwają, że będą musieli umrzeć, ale stopniowo złudzenie „Madagaskaru” słabnie, znika nadzieja i wiedzą, co ich spotka. Jednak zanim to nastąpi, czekają ich głód, choroby i upodlenie (pisarz jest bezwzględny w opisywaniu tego wszystkiego). Niczego im nie oszczędzono. Śmierć jest zjawiskiem codziennym, każda chwila może być ostatnią w życiu. Powstaje niesamowity splot sytuacji, konieczności, obowiązków: z jednej strony troska o codzienny byt, zdrowie, jedzenie, z drugiej – świadomość zbędności tych starań, bo już za chwilę może paść zza węgła, z dachu strzał, policjant może mieć po prostu ochotę zabić kogoś czy zamęczyć i wszystko nie będzie miało już znaczenia.
Pod taką presją ludzie różnie się zachowywali. Jedni popadali w apatię i na nią umierali. Inni próbowali żyć w sposób jak najbardziej zbliżony do tego sprzed wojny, by pośród codziennych zajęć zapomnieć o zagrożeniu, w jakim żyją. Jeszcze inni starali się wykorzystać nowe warunki do wzbogacenia się, nie myśląc o tym, co się z ich fortuną stanie. Wojdowski opisał także rodzenie się buntu – młodzi, gdy już wiadomo, że nadzieja umarła, snują w piwnicy marzenia o walce, choć są bezbronni i słyszą dobiegające z ulicy odgłosy wyganiania ich sąsiadów z mieszkań, strzały, krzyki rozpaczy.
Jest też w powieści scena niepojęta z dzisiejszego punktu widzenia. Grupa młodych rzezimieszków, która długo była postrachem okolicy, w sytuacji bez wyjścia zorganizowała spontaniczny wymarsz do transportu, który odjeżdżał do obozu zagłady, wymarsz młodzieńczo radosny, buńczuczny, mimo że wszyscy „szli, wiedząc, dokąd idą”. Tu buntem była niezgoda na upokorzenie, bo nie okazali słabości – żaden policjant ich nie dotknął, żaden gestapowiec, szli na swoich warunkach, bo tylko takim marszem mogli zamanifestować swoją dumę. To przejmująca scena, ale wyjątkowa – większość ludzi zobojętniała na cierpienie, na ból innych, na niebezpieczeństwo. Bohater powieści, Dawid, myśli w którymś momencie, że „dorośli są tchórzami z rozsądku”. Obok obojętności i straceńczego heroizmu ujawnia się też brutalność, do głosu dochodzi okrucieństwo powodowane życiową koniecznością, choćby głodem zagłuszającym wszystkie moralne skrupuły.
W takiej rzeczywistości, gdzie „śmiałością jest samo pragnienie życia”, szybko dojrzewa dwunastoletni chłopak, wcześniej izolowany przez rodziców od prawdy i brutalności. Stopniowo przystosowuje się do otoczenia, ale nie zatraca się w nim. Przeciwnie, kiedy kultura nic nie znaczy, kiedy upadają obyczaje, on je – na tyle, na ile może – ratuje w sobie. Nie bez znaczenia jest to, że musiał przezwyciężyć strach i przekradać się przez mur na aryjską stronę po żywność. Im częściej to robi, tym bardziej jest pewny siebie i tym bardziej czuje się oderwany od rzeczywistości getta. Nie ucieka od niej, lojalnie zawsze wraca, bo wie, że spoczywa na nim odpowiedzialność za rodzinę, którą i tak ostatecznie traci. Zachowuje, mówiąc górnolotnie, swoje człowieczeństwo, choć bierze udział w wyprawie po złoto na cmentarz oraz podpatruje sceny odrażające i tragiczne.
Wojdowski – jak się zdaje – napisał tę powieść także po to, by powiedzieć, że w każdych warunkach, których się nie wybiera, można ratować i ocalić to, co się da, z samego siebie. Podobnie pisał o ludzkiej kondycji lat wojennych Jan Strzelecki w Próbie świadectwa, wydanej w tym samym roku co Chleb rzucony umarłym. Tyle tylko, że wspomnień to nie zmazuje, traumy pozostają. I dręczą.
Nie bez powodu, przygotowując w 1978 roku wybór 7 opowiadań, umieścił Wojdowski na jego końcu, czyli w roli puenty, opowiadanie Worek. W ostatnim akapicie są takie zdania: „Na Ceglanej, Ciepłej, Grzybowskiej i na Walicowie znikają ostatnie rudery, resztki kalekich murków, pamiętne miejsca. Rosną wyniosłe bloki ze szkła i betonu […]. O, zaułki małego getta, nie ma was. Miasto ruin, oglądam w dręczących snach, gdzie się podziało?”. No właśnie, pamięć nie odpuszcza i dręczy.