Czas biegnie tu na kilka sposobów jednocześnie. Można by rzec, iż jest czterowymiarowy. Bo najpierw mamy czas liniowy; jego nieubłaganie przesuwająca się strzałka wskazuje punkt, gdzie narodziły się te wiersze: rok 2022. Do tego dochodzą miejsca ich powstawania, jedne wskazane wprost, inne pośrednio: Zamojszczyzna czy szerzej Lubelszczyzna, Warszawa, okolice Bałtyku. Po wtóre – mamy czas obecny w oktostychach, ten, w którym dzieją się opisane w nich mikrozdarzenia. To jest czas uniwersalny. Życie łąki, jej fauny i flory, życie pól i lasów zdaje się zawieszone w sielankowym „zawsze”. Podobnie życie ludzi, mieszkańców Zamościa oraz okolicznych wsi i miasteczek – opisane tak, jakby toczyło się na naszych oczach, właśnie teraz. Wrażenie to jest wzmacniane przez silną obecność pór roku, często wskazywanych wprost (najmniej tu zimy). Jest także czas historyczny, „rzeczywisty” czas przedstawiony, wprowadzony do książki poprzez umieszczone po wierszach przypisy czy może lepiej: komentarze, nazwane Trzema groszami od autora. Nie są one konieczne, by te utwory czytać i docenić ich wartość, ale wiele zmieniają w lekturze, pokazując też intencje pisarza; są bez mała programowe. Na koniec trzeba wskazać czas wewnętrzny tomu, ale tym razem nie ten odnoszący się do świata przedstawionego, lecz do konstrukcji książki. Znalazły się w niej bowiem 53 wiersze, a więc tyle, ile było (niepełnych) tygodni w nieprzestępnym roku 2022, w którym wiersze powstawały. Nieformalnie zatem – mamy po jednym wierszu na tydzień (nieformalnie, bo pisane były pomiędzy lutym a październikiem, co odnotowano na okładce). I „krągły rok”, by odwołać się do Iwaszkiewicza, o którym będzie tu jeszcze mowa. Narrator Zielonego anioła… opisuje okolice ze swojego dzieciństwa i wczesnej młodości i najczęściej cofa się do tamtych lat, próbuje odtworzyć dawne emocje, tamto patrzenie. Lecz zarazem przenosi ów czas do teraz; zapewne także dlatego, że nie da się – a już szczególnie oktostychem, formą nader dojrzałą – w wieku męskim mówić albo pisać jak dziecko (por. 1 Kor 13,11). Ale już dziecko może czuć pragnienie, by – kiedyś, w dorosłym życiu – opisać wszystko, co widziało, gdy dla niego rodził się świat. Tak było z Lolkiem, bohaterem powieści Szewca Bociany nad powiatem (2005): „Świat dopiero się zaczynał i nie miał się nigdy skończyć” – czytamy w jej pierwszym akapicie. I nieco dalej: „Dokądkolwiek pójść, cokolwiek zobaczyć, wszystko upomina się, by o nim wiedzieć i pamiętać”. Czym jest owo „wszystko”? Cały świat u autora Cienkiej szyby to powiat, najbliższa okolica. Jest on jak niezwykle złożony, ale poddany spójnym, jednolitym i przejrzystym prawom mechanizm, gdzie wszystko jest tak samo ważne i tak samo godne opisu. Ten świat to ogromny zegar i także dlatego poczucie mijającego czasu było w nim zawsze tak silne.
Równie istotne jak czas było i jest w tej twórczości patrzenie. Zdolnością widzenia obdarzone są w niej nie tylko zwierzęta (w tej liczbie oczywiście i my), lecz także rośliny, słońce, księżyc i obłoki, a nawet budynki, świeckie i religijne – domy, gmachy publiczne i kościoły. Spojrzenie mówiącego w tych wierszach zaczyna się od uważnego pochylania się aż do samej ziemi, a właściwie to nawet i zaglądania wgłąb – tam, gdzie mieszkają krety, wiodące życie podobne do naszego: „Piwo pod trawą warzą grają w karty / Dom czarnych mnichów całą noc otwarty” (Krecia tajemnica). Potem jest przyglądanie się temu, co naokoło: to spojrzenie najbardziej „na ludzką miarę” i w kierunku ludzkich spraw; tu pojawiają się osoby przybliżone następnie w Trzech groszach od autora, czyli wspomnianych komentarzach. Mamy wreszcie spojrzenie najdalsze – zadzieranie głowy ku ptakom, chmurom, dachom i wieżom, słońcu i księżycowi. Ku bytom osobnym, a jednocześnie świadkom wszelkiego innego istnienia.
Świat jest tu dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zamość i okolice są jego centrum, ale nie za sprawą „ważności”, tak jak zazwyczaj ją pojmujemy, tylko kompletności, zupełności. Świat inny, dalszy, tutaj rozumiany jako peryferyjny, jest obecny rzadko; to Warszawa, w dwóch wierszach Bałtyk, mewy i kormorany. Obłoki czy Wielki Wóz są tu tyleż „globalne”, wspólne wszystkim miejscom na ziemi, co lokalne. Należą do tego samego porządku co Bóg i Biblia: z każdego miejsca jednakowo wielkie i bliskie albo dalekie, to już sprawa indywidualna, chociaż dla bohaterów tej poezji jednak bliskie („Oset i kąkol wyjąłem z jęczmienia / Wyjąłem z Biblii a to wiele zmienia” – Oset i kąkol). Tak właśnie: bohaterów, w liczbie mnogiej.
Poeta w niesłychanie sugestywny sposób ukazuje nie tylko zapamiętanych z dzieciństwa i wczesnej młodości mieszkańców swoich stron rodzinnych, bliższych i dalszych sąsiadów, nauczycieli, kapłanów, kolegów szkolnych. Największym walorem tej książki jest empatyczne ukazanie świata zwierząt, szczególnie ptaków i owadów, oraz roślin. Oddanie głosu braciom już nawet nie mniejszym, ale wręcz najmniejszym. Zwierzętom nadano tu ludzkie cechy i przypisano im ludzki sposób odczuwania, ale i większe jeszcze niż ludzkie – w tym na wpół po ludzku właśnie rozumianym świecie – zagubienie. Mają one takie jak my pytania co do sensu istnienia i swojego miejsca na ziemi, jak my umierają nie w czas i nie tak, jak by chciały. Mają swój kosmos i własne anioły, jak ten tytułowy – zielony anioł świerszczy. Można się w takim przedstawieniu zwierzęcego istnienia dopatrzyć pseudonimowania świata ludzi, ale chyba bardziej chodziło autorowi o przyznanie w wierszu równorzędnego miejsca innym Bożym stworzeniom. Popularna była i przynajmniej przez część naukowców, filozofów i antropologów do dziś podzielana jest teza o tym, jakoby ludzi wyróżniała samoświadomość i autorefleksja. Ale i ona coraz mocniej jest podważana, jak podważone zostały już niemal wszystkie nasze wyobrażenia o zwierzętach. A te w Zielonym aniele…, podobnie jak koguty z Bocianów nad powiatem, mają świadomość swojego istnienia i przeczucie śmierci. Najsubtelniejszym językiem ludzkim – językiem poezji – wyrażono tutaj to, co pewnie istnieje w języku dla nas niepojętym, a dla nich – naturalnym. Jak w przejmującym wierszu Czasu mam mało:
Zanim umrę to dzisiaj z muchą się zabawię
Pod płatkiem róży czarny żuczek się porusza
Jestem tu mówi ze mną chyba jest i dusza
Nim motyl spije z lilii ćwierć grama słodyczy
Swoje ostatnie chwile w ogrodzie policzy
Czasu mam mało motyl martwi się i płacze
Wiem że lilii już wiosną więcej nie zobaczę.
Oto tak odmienne od naszego owadzie życie w czterech wcieleniach zamknięte zostało w czterech dwuwersowych strofach. Udanie przemieszane niewinność i ledwo zaznaczony erotyzm (wieloznaczny czasownik „zabawić się”, spijanie słodyczy, żal za spodziewaną stratą adorowanej przez motyla lilii) sąsiadują z nieśmiało wyrażonym przeczuciem rzeczywistości pozacielesnej. Fraza „ze mną chyba jest i dusza” zaskakuje zdradzającym doskonały poetycki słuch połączeniem lekkości, kolokwialności wyrażenia i doniosłości niesionej przez nie treści. Porównywane z ludzkim owadzie życie (co najwymowniej symbolizuje motyl) jawi się jako arcykrótkie. Tu – dodatkowo – zostało ukazane jako bardzo do naszego podobne, przez co owa krótkotrwałość wzmaga dramat przemijania. To z jednej strony próba pełnego empatii spojrzenia na świat tych niewielkich i zwykle lekceważonych lub wręcz niechcianych stworzeń, z drugiej zaś ośmiowersowy alegoryczny zapis człowieczych poszukiwań miłości, ziemskiego szczęścia i nadziei na życie pośmiertne. Bo skoro „jest ze mną i dusza”, to czy słuszne i sensowne jest, bym umarł wszystek i na zawsze?
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]