Joanna Gromek-Illg z pomocą grafika Michała Pawłowskiego stworzyła imponujący album – fotoopowieść o życiu Wisławy Szymborskiej (Powrót pogubionych rzeczy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2025). Oglądam go w skupieniu i nie bez wzruszenia, rozmyślając o kilku estetycznych, ale też filozoficznych i moralnych problemach, które wynikają ze wszechobecności utrwalanych fotograficznie obrazów. Autorka przypuszcza, że gdyby Szymborska nie dostała Nagrody Nobla, zebrane przez nią zdjęcia trafiłyby gdzieś na pawlacz w domu rodziny Kornela Filipowicza, czasem oglądane przez jego wnuczęta pragnące zobaczyć swoją przyszywaną babcię „Ale cóż, Nobel wszystko zmienił… Dzięki Alfredowi Noblowi możemy się więc zanurzyć w obrazkową biografię poetki. Fotografie z różnych etapów jej życia opowiadają historie zupełnie inne niż zawarte w biografiach pisanych”. Historie czasami bardzo dziwne i bardzo niepokojące.
*
W swojej głośnej książce O fotografii Susan Sontag zauważyła, że każda fotografia jest wieloznaczna: zobaczyć coś w postaci zdjęcia – to znaczy znaleźć potencjalny przedmiot fascynacji. „Ostateczna mądrość obrazu fotograficznego kryje się w stwierdzeniu: «Oto powierzchnia. A teraz pomyślcie, a raczej wyczujcie to, co się pod nią kryje, jaka musi być rzeczywistość, jeżeli tak wygląda». Fotografie, które same w sobie nie są w stanie niczego wyjaśnić, stanowią niewyczerpane źródło zachęty do dedukowania, spekulacji i fantazjowania”.
Wyrażana często obawa, że na zdjęciach łatwo gubi się niepowtarzalność jednostki, w albumie Joanny Gromek-Illg nie znajduje potwierdzenia. Wprost przeciwnie. Bohaterka fotoopowieści jest jedna jedyna, nie do zastąpienia. O jej niepowtarzalności myślałem dawno temu, oglądając przypomniane teraz w albumie fotografie z uroczystości wręczenia Nagrody Nobla w sztokholmskiej filharmonii. Szymborska pomyliła wówczas kolejność ukłonów należących do protokołu. Niespodziewany układ choreograficzny, jaki przy tym powstał, próbowałem kiedyś opisać z osobistej perspektywy. Wracam do tamtego pomysłu.
*
W warszawskiej Szkole Tańca Braci Polańskich na Wilczej, gdzie przed laty zapisałem się na zajęcia grupowe, czesne było, jak na moją kieszeń, tak wysokie, a nauka poprawnych ukłonów tak długo trwała, że zmuszony byłem na niej poprzestać. Szkoła, do której pełen kompleksów poszedłem w tajemnicy przed rodzicami, przyciągała wtedy głównie młodzież spod Warszawy: z Pruszkowa, Ząbek, Wołomina, Tłuszcza, a więc z miejscowości doskonale później znanych jako mateczniki rodzimych mafii. Nie zdziwiłoby mnie ani trochę, gdyby ten i ów osiłek, z którym u braci Polańskich mało co nie przyszło mi poznawać kroków samby, fokstrota i paso doble, stał się z czasem prawą ręką samego Pershinga czy Dziada.
*
Już po pierwszej lekcji zrozumiałem, że nauka w Szkole Tańca nie pójdzie mi jak z płatka i powinienem uzbroić się w cierpliwość. Nauczyciel – surowy starszy pan w eleganckim garniturze z muszką i w lakierkach – na początku długo przypatrywał się bez słowa grupie, a potem zapytał nas, czy umiemy do tańca prosić, a więc odpowiednio się kłaniać. Usłyszawszy w odpowiedzi wymowną ciszę, zarządził eksperyment.
Dziewczęta wystrojone w moherowe swetry, których napuszone włókna swym wyglądem i zapachem nie przypominały wcale wełny kóz angorskich, ustawione zostały rzędem pod ścianą, chłopcy zaś, ubrani w elastyczne golfy wkładane pod białe koszule typu non-iron, kolejno podchodzić mieli z naprzeciwka, by złożywszy ukłon wybranej partnerce, poprosić ją do tańca, który nie nastąpi.
„Źle! Źle! Nie tak!” – irytował się nauczyciel, kiedy powłócząc nogami, podciągając rozszerzane w dzwony spodnie, przecinaliśmy na jego oczach przeraźliwie pustą przestrzeń sali, i ze złości potrząsał tamburynkiem, który obok fortepianu firmy Steinway&Sons był najczęściej używanym w szkole instrumentem.
[…]
*
„Chociaż jeszcze rano ćwiczyła dworski ceremoniał, Wisława Szymborska pomyliła się przy rozdawaniu ukłonów” – przekazywał sensacyjną wiadomość specjalny wysłannik «Życia». „Po odebraniu insygniów – wtórował mu korespondent «Tygodnika Powszechnego» – skłoniła się Królowi, po czym – miast Akademii – publiczności”. „Podenerwowana, ale nadal uśmiechnięta – powracamy do relacji «Życia» – złożyła kilka kolejnych ukłonów w różne strony”.
Cytowany korespondent „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Illg nie zawahał się stwierdzić, że wykonując ów niepowtarzalny układ choreograficzny, Szymborska „wzniosła dłonie w pełnym rezygnacji geście, który miał oznaczać: «No, oczywiście, to mogło się przytrafić tylko mnie»”. Gdyby nie filozoficzne konsekwencje takiego stwierdzenia, zbyt daleko zapewne idące, dodałbym ze swojej strony, że ów gest wznoszonych dłoni – nie bez radosnego zdumienia – wyrażał też myśl następującą: „Trudno. Jaką mnie, Panie Boże, stworzyłeś, taka jestem”.
[…]
[Cały tekst w numerze.]