Już prawie wiosna. Ranki zimne
jeszcze, ale słońce wysoko. Z wysoka
widać więcej:
Lata jak poplątane uliczki.
A chciałabyś, by były jak ulice
Budapesztu, miasta dla leniwych kierowców.
Wszędzie dojedziesz skręcając w prawo.
Żadnych rozterek, żadnych problemów
z pierwszeństwem. Z podjazdu
na parking, z parkingu na podjazd.
Gdzieś po drodze
zakupy, kawa, kino i niebezpiecznie blisko
napis „szczęście”. Co jeśli zgaśnie, jeśli
wypali się kapryśny gaz w szklanych rurkach,
w długiej sztafecie przez obojętny szereg transformatorów
niespodziewanie
zmieni bieg twojego życia nieposłuszna
gromadka elektronów?
Zawsze jest jakieś „ale”, więc zostawmy innym
niewczesne rojenia.
Z góry widać więcej. Gdzie był architekt tych
splątanych uliczek, z kim pił, nim stanął
nad kreślarską deską? Może nie był tak zupełnie
bez talentu i gmatwał proste ścieżki,
bo wiedział, że nie zatrzymuje się chętnie,
kto pędzi słoneczną arterią. I łatwo przeoczy
wąskie okno, ciemne światło,
arie
oszalałych gołębi.