Czai się tu wiele duchów, przychodzą i odchodzą razem ze mną. Słodko-gorzkie powietrze napiera mi na płuca, na serce.
Zawsze miałam problem z tym zamkiem. Znaczyłaś mi nawet klucze perłowym lakierem do paznokci, żebym umiała wejść do środka. Dziś potrafię już otwierać różne drzwi, ale tych po prostu nie chcę. Pchając je do środka, pchnę ostatni kamyczek, który mi pozostał.
Ostatnie złudzenie.
Mieszkanie pachnie tak jak zwykle, poruszone przeze mnie drobinki kurzu wirują w powietrzu. Nie szumią jednak palniki na kuchence, nie brzęczą salaterki z galaretką w środku. Nie słychać chrząknięcia z małego pokoju, nie ma szelestu przewracanych stron gazet.
Ale nie ma też strachu, nie będzie już nigdy tego ucisku w klatce piersiowej. Tylko że ktoś zabrał też nadzieję. I tę pustkę po ucisku wypełnia teraz żal.
Czuję się jak w zatrzymanym filmie. Niedokończona krzyżówka na stole, otworzone pudełko papierosów z zapalniczką w środku. Lekarstwa, notatki. W kalendarzu wpisane umówione wizyty, święta, urodziny. Widzę swoje imię, w końcu to był grudzień. Ze złośliwym uśmiechem zerka na mnie encyklopedia zdrowia położona na blacie.
Napoczęta książka z zakładką, niezłożone łóżko. Popielniczka przykryta srebrnym talerzykiem.
Może ta iluzja życia trzyma mnie w jednym kawałku. Trzeba wyjąć ubrania z pralki. Inne czekają na wieszakach, żeby schować je do szafy. Dopiero kiedy mamy wyrzucić jedzenie z lodówki, czuję gorąco na twarzy.
Nikt już tu nie wróci, nie wciśnie ponownie start, nie przewinie tej dziwnej historii do początku. Powtórzę w głowie parę razy, pewnie zbyt wiele, kilka scen.
Teraz mogę jedynie pakować kolejne pudła i worki, nieść ich ciężar, chociaż w środku jest tylko kilka koszul i swetrów.
Jest też palma wielkanocna, upchnięta w kącie, która bardziej przypomina już zmiotkę do kurzu niż dumny symbol zmartwychwstania i nieśmiertelności. O, ironio.
Zazwyczaj chwycę jakąś małą ozdobę do domu, kolejny wazonik albo mało praktyczną, ale ładną miskę. I książkę. Książek jest dużo. Niektóre powoli się rozsypują, wyglądają jak zwęglone kawałki gazet, tańczące w powietrzu przy ognisku. Inne z pożółkniętymi stronami, a wiele zupełnie nowych z ledwie zagiętymi rogami.
Biorę więc zazwyczaj jedną, która później czeka na mnie na szafce przy łóżku, zaraz obok biżuterii i szklanki wody. Chwytam ją, siadam i przerzucam swobodnie strony bez większego celu. Wychwycę jedno zdanie tu i ówdzie, tytuł rozdziału. Czuję zapach tej historii, nie czując jeszcze smaku. I czasem są takie dziwne chwile.
Takie chwile, kiedy spomiędzy stron bezgłośnie wypadnie stary bilet. Bilet na pociąg, 2018 rok. Zasuszona koniczyna czy nawet pokruszony tytoń. I wtedy nagle cię widzę.
Na ławce, z tą książką. W metrze. Jak przerzucasz strony szorstkimi dłońmi, pewnie drapiesz się po brodzie. Przecierasz zmęczoną życiem twarz.
Czytamy później tę książkę już razem, chociaż ostatni raz robiliśmy to bardzo dawno temu. Między słowami czytam też w niej wszystkie plamy i zagięcia.
A później ją odkładam, kończę. Ląduje na półce, razem z innymi historiami.
[…]
[Więcej w numerze.]