Nie chcę nikogo obrażać. Przecież skoro mi przysyłają, to znaczy, że mnie lubią. Albo przynajmniej cenią. Albo przynajmniej komuś do czegoś jestem jeszcze potrzebny. Albo przynajmniej chcą ze mnie skorzystać, aby sobie dogodzić. Przynajmniej ktoś jeszcze mnie chce. Powinienem się cieszyć, ale się smucę. Ta kupa mnie przygnębia. A przecież nie od tego jest poezja, aby chodzić kupą i przygnębiać. Poezja jest od święta. A co to za święto, skoro jest kupa.
Ale z wrodzonego poczucia przyzwoitości, uczciwości i obowiązku czytam. Choć nikt tego nie widzi, więc tym poczuciem dogadzam chyba sam sobie. To znaczy, że chyba muszę. Bo coś tam.
Czytam długo i bez powodzenia, czyli długo i nieszczęśliwie. Jak to ja. Aż biorę do rąk książeczkę Anny Kaliny Modrakis Elektryczny pyszczek Izydy (Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2018) z beznadziejną okładką. I przygnębiam się jeszcze bardziej, bardziej, bardziej. Co za głupie nazwisko, mówię do siebie, bo publicznie to takich rzeczy nawet nie myślę. Co za głupi tytuł, myślę sobie, choć co ja tam wiem.
A do tego znajomy literat – czasem towarzysz broni, czasem niedoli – napisał wyraźnie: „Grzegorzu Tomicki, nie ufaj tej Modrakis, z nią jest coś nie tak”. Się można wystraszyć i się wystraszyłem. Nie tym „nie ufaj” ani tym „coś z nią nie tak”, ale tego „Grzegorzu Tomicki”. No przecież – bójcie się Boga – tak się nie mówi! Nikt tak nie mówi! Nawet ja tak nie mówię!
Ale biorę tę książeczkę do rąk – bo boję się tylko siebie – i z wrodzonego poczucia przyzwoitości, uczciwości i obowiązku czytam. Czytam i czuję – o dziwo – że oto nareszcie ktoś mi dogadza, a nie ja komuś. Kto by się spodziewał, że ta Izyda Modrakis w tym pyszczku coś mi takiego przyniesie.
Posłuchajcie tylko, co za jazda: „Jazda jest stanem naturalnym. Może zawsze była, / ukryta jak kamera w aktówce szarzejącego szpiega / w chwili wyboru. Szarzenie jest stanem naturalnym. // Wybór zaczyna się dopiero później. To może być / rdzewienie, czernienie, śniedzienie, a decyzje / zaczynają się od brzmienia tych rzadkich słów i // kończą na wahaniu. Wahanie jest stanem naturalnym / jazdy. Tylne światła coraz częściej przypominają / skrzydła motyla. Być może to taka moda, ale kto wie, // czy tam nie płoną elektryczne ćmy” (Wybór). No jasne, jasne, że płoną tam elektryczne ćmy, inaczej nie byłoby to takie jasne, a jest!
No więc wyobraźnia językowa u tej pani jest stanem naturalnym, jak sądzę, choć kto ją tam wie. Być może to moda. A Może zgrzyt? Taki wiersz dedykowany Wnękom, chociaż jest o mnie: „Chociaż możliwe, że skrzypi. Kto go tam wie. Od tylu lat / skrzypi, od takiego czasu, że nie ma / takiego czasu. Niekiedy przeleci samolot / braci Wright albo Scipio del Campo. Zrzuci na nas / tę jedyną ocalałą, potworną / podobiznę Jana Wnęka, którego lepiej, żeby nie było. // Możliwe, że skrzypi. Ktoś oddycha. / Nie było wypadku, wojny, epidemii. Ktoś oddycha. / Może to za ścianą. Może na parkingu. Z lewej strony wszechświata / jest wdech. Z prawej wydech”.
Wiecie, kto to był Jan Wnęk? Ja już wiem. A gdybyście czasem nie wiedzieli, to sobie wygooglujcie. Nie pożałujecie, niezła jazda.
Z lewej strony wszechświata jest zatem wdech. Z prawej wydech. I tak przez całą – króciutką wprawdzie – książeczkę. Miałbym ochotę cytować bez opamiętania, tym bardziej że ostatnio doszedłem do wniosku, że pisanie o poezji to czynność zupełnie zbędna, a może i szkodliwa. To nie wystarczą same wiersze? Musi być jeszcze komentarz? A potem komentarz do tego komentarza i tak dalej w koło Macieju konferencja za konferencją, że już tych wierszy – o które się ciągle niby rozchodzi – spod tych konferencji i konferencjałów nie widać. Czy ktoś nam naprawdę musi tłumaczyć, że poezja to czy tamto? Poezja się nie tłumaczy, więc może inni też nie powinni tego robić w jej imieniu?
Co powiedziawszy, mogę już chyba przejść do rzeczy i zacytować jeszcze choć raz. Tym bardziej że chodzi o najlepszy wiersz o zepsuciu, jaki w życiu czytałem: „Fermentujące śliwki pęcznieją. / Robią się miękkie, można je gnieść w rękach, / wtedy roznosi się zapach niedojrzałego wina, / migdałów i konfitur. Przychodzą psy i koty // polizać ręce w zgodzie i pojednaniu. Odchodzą / pijane tak bardzo, że nie budzą się już nigdy, / nigdy, nic już nigdy nie jest takie, jak wcześniej, / po zgnieceniu fermentujących śliwek, z każdej / wykwita obcy świat i zatruwa ten nasz” (Zepsucie). Co do mnie, to nigdy nie miałem wątpliwości, że to wszystko przez śliwki. Przez ferment. Przez śliwki i ferment – których lepiej, żeby nie było – to całe zepsucie, zatrucie, zatracenie. Ten obcy świat w naszym. W moim.
Taka refleksja: jak dotychczas częściej posuwali poezję mężczyźni niż kobiety. Aż tu nagle… Ale wcale nie jestem tego taki pewien. O Annie Kalinie Modrakis na
Podpisuję się pod tymi słowami, choć żony akurat nie mam i nie ma mi kto czytać, a szkoda. Chyba że list od Pana Profesora też stworzony, a nie zrodzony. Też zmyślony. Ale chyba mnie zanadto ponosi. Wybaczcie. Ostatnio jakiś zepsuty jestem i cięgiem mi coś się zwiduje. Chociaż możliwe, że skrzypię.
Wziąłbym jeszcze zacytował jeden cały wiersz, ale z wrodzonej przyzwoitości tego nie zrobię. Bez przesady. Po co mam mówić, że „im wyżej, / tym więcej powietrzy, a mniej Egiptów”. Wszyscy to wiedzą. To wezmę i zacytuję ostatni wers ostatniego wiersza, który faktycznie jest o czymś: „Pisze się o niczym, a umiera o czymś” (O czymś).
Wziąłem zatem do rąk tomik z beznadziejną okładką i znalazłem w nim świetne wiersze. Rzadko zdarzają się takie okładki. I rzadko zdarzają się takie wiersze. To lubię.