03/2020

Janusz Drzewucki

Urszuli Kozioł nieodwołalna niepojmowalność

1. Wiersze Urszuli Kozioł – najprawdopodobniej najstarszej żyjącej i tworzącej w dzisiejszej Polsce poetki – składające się na zbiór zatytułowany Znikopis, to liryczna opowieść nie tyle o starości, ile o odchodzeniu, o (nomen omen!) znikaniu z tego świata. Świadectwem tego znikania – ściślej zaś procesu znikania – okazuje się każdy następny, każdy kolejny wiersz, który zresztą także podlega temu samemu procesowi: znikania, zanikania, rozpadu. W ten oto sposób poezja okazuje się – nie pierwszy i nie ostatni raz – funkcją egzystencji. Żyję, dopóki piszę; piszę, dopóki żyję.

Wiersz, który dał tytuł całości zbioru, otwiera książkę. Oto krótka, zaledwie czterowersowa pierwszoosobowa konstatacja, o tym, że wiersze poetce się „porozpraszały” i „sproszyły”, a jeśli by się trzymać litery wiersza: „porozpra- / szały” i „spro- / szyły”, a na dodatek „popro-”. Bo tak właśnie brzmi ostatnie słowo tego wiersza, słowo na wpół urwane; albowiem procesowi znikania podlegają nie tylko życie i twórczość, poezja, wiersz, ale także poszczególne słowa.

Raz i drugi podmiot tych utworów mówi o samotności. „Od wielu lat budzę się / z nikim obok” – czytamy w wierszu Mgnienie. Rozumiem tę deklarację jako wyznanie podwójnej samotności, zarówno wobec siebie, jak i wobec drugiej osoby, zapewne nie przypadkowej, lecz wybranej. Z tego samego tekstu zapamiętujemy obraz „czarny dół”. Podobnych – pesymistycznych, defetystycznych, by nie powiedzieć katastroficznych – obrazów znajdujemy w zbiorze więcej, bo także „suche pustkowia” (Łopot), „czarna godzina” (Skarga zmierzchu), „ciemna materia” (Aria), ponadto przepaść w którą się skacze „w ciemnym śnie” (W środku nocy), skała, z której zostanę strącona w „czeluść / tam w dole” (Męczeństwo Urszuli), „moje serce chce wyskoczyć z okna” wieżowca (Momenty), „młyński kamień uwieszony u szyi” (Co szkodzi życiu); nie wspominając już o „banalnym deszczu”, „myślowej słocie” i „mętnej kałuży” (Z Benna). Na dodatek w wierszu Obie ciemności mowa o ciemności wewnętrznej i zewnętrznej, przenikających umysł i ciało od środka i do środka. Koniec końców w wierszu Moje sylwestry na zakończenie każdej z pięciu strofek niczym refren pojawia się wyraz zdziwienia: „a przy mnie nikogutko”, na samym końcu utworu zaś wybito osobno wers jak dzwon: „Nikogutko samiutka a do śmierci bliziutko”. Niech nas nie zwiodą jednak te zdrobnienia; nie o uśmiech tutaj chodzi, lecz o płacz, nie o zabawę, ale o rozpacz.

„Moi umarli” są równie ważni, jak moi żywi, zwłaszcza że umarłych mam więcej niż żywych. Inna sprawa: „Moi umarli zżyli się ze sobą / ja do niczego już im nie jestem potrzebna” (Okno). Umarli zajęli się sobą, żywi zaś, nieliczni żywi o mnie nie pamiętają. Tym samym podmiot tych wierszy jest samotny w trójnasób: wobec siebie, wobec drugiej osoby, wobec wszystkich pozostałych.

2. Skazana na samą siebie – „zawzięcie milczę ze sobą” (Metamorfozy), „żeby mi się ciszej znikało” (Na odjezdnym), a przy tym „nie mogę trafić do siebie / błądzę” (Pomiędzy liniami). W efekcie „żyję nie żyję” (Skrajem zmierzchu), bo dane mi „życie żywe nieprawdziwe” okazuje się życiem „pół na pół” (Z Benna), co więcej: „i już nie ma mnie przy mnie” (W środku nocy). I na dodatek, jakby tego było mało, w Miszmaszu w odsłonach czytamy:


i wytraciłam

myślenie

wytraciłam swoje „ja”

przestałam być

długo

bardzo długo

nie umiałam wrócić do siebie


Poetka nie wierzy – albo tylko mówi, że nie wierzy – że cokolwiek po niej pozostanie. Z jednej strony opatruje wiersze znaczącymi mottami zaczerpniętymi z Horacego, z Jana Kochanowskiego, z Adama Mickiewicza, cytuje Cypriana Kamila Norwida, ale z drugiej strony – nie kryje brutalnego przeczucia, że jednak razem z nią umrą równocześnie jej wiersze. Poezji tyle, ile życia. Po śmierci poety/poetki przeznaczeniem poezji jest nicość i niepamięć – o czym mowa w wierszu Bez monumentu; słowa, także te zapisane i wydrukowane słowa „potrafią przepełznąć z papieru do nigdzie”, a skoro potrafią, to tak właśnie się stanie.

A zatem pierwszym i najważniejszym słowem-kluczem do Znikopisu jest po prostu słowo; aby nie było wątpliwości: słowo „słowo”, ale także słowo „słowa”. Rzecz w tym, że są to nie tyle słowa jako takie, ile „popaprane słowa”, inaczej mówiąc: słowa w stanie rozkładu, „odarte z sensu do nagiej litery” (Litera). Tym samym poetka zmaga się z „rozsypanymi cząstkami mowy”, „zbitymi w kłębek / pojedynczych liter”, a litery te nie tworzą jeszcze ani alfabetu, ani słowa właśnie; wiersz pisany w tej sytuacji to nie wiersz, lecz „bezwiersz” (Z bezwiersza). W rzeczy samej stan, w jakim znajduje się poetka, to stan „bezsłowności” (Łopot); w najlepszym razie próbuje ona przekroczyć „próg słowa” (Ze zgiełku). Wiersz, który powstanie, o ile powstanie, będzie „szary jak myszka” (I gdzie ten wiersz), to „cichutki wiersz / gdy sama sobie piszę / to co wierszem usłyszę” (Nutki spod lipki).

W wielkiej samotności, na którymś piętrze „niewidzialnego wieżowca” z widokiem na wielkie miasto, a raczej bez widoku, ów widok bowiem został zasłonięty przez następny nowoczesny wieżowiec, podmiot pogrążony w samotności doznaje osobno: swojego cała, swojego serca i swojej duszy. Jeżeli szuka nadziei, jeżeli szuka ocalenia, to tylko – mimo wszystko – w wierszu, który właśnie teraz pisze, który przyszedł skądś i niespodziewanie, ale po chwili znika; przyszedł znikąd, poszedł donikąd:

nieodgadniony wiersz

szerzy się w powietrzu

i nagle się rozwiewa.

(Momenty)


Dlatego też poetka jednocześnie – jak w wierszu Tremendum – odwraca się od słów i ucieka się pod ich obronę, zdaje się całą sobą na słowa. A zatem żyje się, nie tylko póki się pisze, ale także dzięki temu, że się pisze. Jak wyznaje pół żartem, pół serio w wygłosie wiersza Bez monumentu: „pisanym na kartach słowem / sobie poszeleszczę”. A jednak wiersz, a przecież poezja! Choćby miała być zaledwie szelestem, jaki wydaje zapisywany piórem wiecznym papier.

3. To, co jest, znaczy tyle samo, ile to, czego nie ma, a raczej: ile to, co nie jest. Zapewne z tego względu właśnie poetka opisuje świat poprzez negację. Interesuje ją to, czego nie da się uchwycić myślą, a tym samym unieruchomić w słowie. A zatem wszystko to, co „niewidzialne, niesłyszalne”, „niewypowiedziane” i „nieistniejące” (Na odjezdnym); wszystkie „niedomówienia” i „niedomyślenia”, a także wszelka „bezsłowność” (Pomiędzy liniami), czyli – jeszcze inaczej rzecz ujmując – to, z czym mamy do czynienia dzień w dzień, co przechodzi ze słowa na słowo, co mimo tego cały czas jest „nieodwołalnie niepojmowalne” (Skrajem zmierzchu) i jako takie dokonuje się „nieodwołalnie i bezpowrotnie” (Tremendum); co bardziej niż w pamięć, zapada w „niepamięć” (Bez monumentu).

W tym kontekście zatem nie da się snuć refleksji o czasie, o przemijającym w każdej chwili czasie – zaakcentowanych między innymi w tytułach wierszy Momenty oraz Mgnienia – jeśli nie rozmyśla się równolegle nad „zawczasem”, „bezczasem” i „poniewczasem” (Tempus fugit), współtworzącymi ni mniej, ni więcej jak tylko wielowymiarowy fenomen czasu. Bo przecież nic nie jest nam raz na zawsze dane, nic nie jest niezmienne, wszak świat, w którym żyjemy, to nie jeden świat, lecz przynajmniej dwa „paralelne światy”, czyli „wirtual” i „real” (Litera), świat rzeczywisty i świat przyśniony, ten, który śni się we śnie, i ten, który śni się na jawie (wszak akcja liryczna kilku wierszy, takich jak Skrajem zmierzchu, Obie ciemności, Z przyśnień, W środku nocy, Miszmasz w odsłonach, rozgrywa się w kategoriach onirycznych), życie składa się zarówno z tego, co przewidywalne, jak i nieprzewidywalne, z tego, o czym decyduje raz los, a raz przypadek, który niekiedy bierzemy za błąd, za pomyłkę.

W przedostatnim wierszu zbioru, noszącym znaczący tytuł Nagle powiało na mnie chłodem (powtórzonym dla wzmocnienia efektu jako ostatnie zdanie tego utworu), poetka raz jeszcze konstatuje nieuchronne wycofywanie się z życia i z poezji. Te dwa procesy dokonują się równolegle: „ta postać tam to już nie ja / a słowo ledwo widmem słowa”. W ostatnim wierszu książki, będącym osobistą interpretacją przesłania ze Środy Popielcowej: „z niczym tu przyszłam / i odejdę z niczym / i wkrótce będzie jakby mnie nie było”, nawiązuje się do pierwszego wiersza, w którym była mowa o przemianie wiersza w proch. Ale czy w tych finalnych wyznaniach można dopatrywać się wyznania wiary? Kto wie, być może tak, ale raczej nie w ortodoksyjnym duchu.

Poetka bardziej niż w coś, w cokolwiek, wierzy w „wielkie NIC” (Pomiędzy liniami), chociaż nie kryje przekonania – bo jednak nie wiary – w obecność „niezgłębionego TY” i „nieprzejednanego TY” (W środku nocy), którym prędzej czy później okaże się „TEN”, który niebawem „nieodwołalnie i bezpowrotnie / rzuci mnie na pastwę / ciemności” (Tremendum). Ale jeśli na początku i na końcu jest nicość, to może jednak pisanie wierszy, brzmiących niczym cisza, ma sens, jedyny sens? Wierszami ze zbioru Znikopis pisarka udowadnia, że tak.

4. Drugą dekadę XXI wieku Urszula Kozioł otworzyła w 2011 roku retrospektywnym tomem Fuga (1955–2010), a następnie wydała zbiorki Klangor (2014) oraz Ucieczki (2016). Trzy elementy konstytuujące jej późną lirykę zarówno w sensie intelektualnym, jak i artystycznym, czyli: elegijność (na wszelki wypadek przypomnę, że w roku 2010 zmarł mąż poetki Feliks Przybylak, sam poeta i niezrównany tłumacz poezji niemieckiej), autotematyzm i metaliterackość – w zbiorze Znikopis intensyfikują się i ogniskują. Wszak tytułowy znikopis to metafora wiersza albo raczej poezji, natomiast znikanie to metonimia życia, jakie każdemu z nas raz tylko zostało dane. Ostatnie słowo poezji, tej poezji i poezji w ogóle, jako takiej – zawsze należy do poety (poetki), będącego (będącej) w rzeczy samej wierszem, słowem, literą, od której – bo to jednak od litery, a nie od słowa – zaczyna się w literaturze wszystko.
Urszula Kozioł: Znikopis.
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2019, s. 64.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.