07-08/2023

Marta Kułaj

Vicarius Andehi
(fragment powieści)

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, miejsc, instytucji i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.


Niebo było jak obraz.
Nie artysta je wymalował i nie na zagruntowanym płótnie. Było niedoskonałe, chwilowe i irytująco subiektywne. Amatorskie. Na brzegach granatem pociągnięte, bliżej centrum jaśniejsze, na środku żółtawo–pomarańczowo–fioletowe. Tylko wzdłuż linii horyzontu rozlewał się pas czarnych chmur, niedookreślony do tego stopnia, że trudno byłoby zgadnąć, gdzie kończą się one, a zaczynają lasy, których okolica w tamtych czasach była jeszcze pełna.

Skrajem obrazu przemieszczał się pochód ludzi, postaci ciemnych, bez wyraźnych konturów. Szli w kierunku polany, na której tliły się resztki światła dziennego. Ale i one powoli gasły… A zatem na tej polanie, na samym jej środku, jak na straży wiecznego ognia, stały trzy, wykute w olbrzymich blokach kamienia, męskie posągi…

Szli wolno, w milczeniu. Kiedy dotarli do celu, na znak dany przez tego, który im przewodził, przyklękli, zwróceni w stronę zachodzącego słońca. Trwali tak aż do zupełnego zapadnięcia ciemności. A gdy równinę ogarnął mrok, powstali z kolan i utworzyli wokół zapalonego stosu bierwion krąg. Uniósłszy ramiona, przemieszczali się monotonnie, rytmicznie, śpiewając pieśni ni to radosne, ni to smutne. Raz po raz z nocy wynurzały się ich oblicza surowe, poważne, na krótki moment bledniejące w rozświtach ognia.

Trwało to długo, aż do porannego brzasku. Kiedy pierwsze promienie zaczęły wyłuskiwać z ciemności zarysy krajobrazu, jeden z nich, ten, który wzniecił ogień, wszedł na wzniesienie, na którym rosły trzy dęby. Zapatrzony w wyłaniające się zza drzew słońce powtarzał jakieś słowa, powtarzał je bez przerwy, bez końca.

Był to Vicarius Primus Andehi.

ROZDZIAŁ I


Nie trać nigdy ducha, dokądkolwiek wchodzisz! Miej tylko oczy i uszy szeroko otwarte! Diabeł tkwi czasem w szczegółach, a czasem nie ma go wcale.

C. Frank, Zapiski


1.
Czarny samochód osobowy nie jechał z zawrotną prędkością. Droga wyznaczona karłowatymi drzewami skręcała co kilkaset metrów raz w prawo, raz w lewo, tonąc w coraz gęstszej mgle.

Siedzący za kierownicą sześćdziesięcioośmioletni mężczyzna musiał być czujny. Monotonia trasy zrobiła jednak swoje. Kierowca być może przysnął na moment i nie zauważył, że dotarł do jakiejś miejscowości, a może mu się tylko wydało, że nagle na środku jezdni, w skąpym oświetleniu nielicznych latarni, dostrzegł sylwetkę człowieka. Ktoś w długim płaszczu stał nieruchomo, zupełnie jakby czekał. Nie drgnął, nie ruszył się na krok, choć samochód zmierzał prosto na niego.

– Ki diabeł! – Kierowca nacisnął klakson i skręcił gwałtownie w prawo.

Nie zdołał jednak ominąć przeszkody. Koła zabuksowały w wyrwach, samochód odbiło w drugą stronę i czarna berlina, wbrew jego woli, wjechała w stojącego na szosie mężczyznę.

– Jasna cholera! – zaklął raz jeszcze. Był pewien, że zmiótł go z drogi. Nie poczuł jednak ani charakterystycznego szarpnięcia, ani nie zobaczył we wstecznym lusterku ofiary. Z tyłu, na asfalcie, było zupełnie pusto. Przetarł dłonią spocone czoło i raz jeszcze zamknął oczy. Otworzył je. Spojrzał za siebie. Nic i tym razem. Musiało mu się tylko przewidzieć. Uspokoił się, odetchnął głęboko…

I właśnie w tym momencie usłyszał jakby suchy trzask łamanych gałęzi. Samochód lekko podrzuciło, mężczyzna przeżegnał się w duchu i raz jeszcze spojrzał w lusterko. Tym razem jego obawy nie były płonne. Na czarniawym tle drogi wyraźnie wyróżniała się niewielka, jeszcze ciemniejsza plama, a obok niej…

– O Chryste Panie… – jęknął.

Oblał go zimny pot. Mimo to nie zatrzymał auta. Otrzeźwiał w ułamku sekundy i wziął się natychmiast w garść. Nacisnął pedał gazu.

Już po kilkunastu sekundach drzewa po prawej i lewej stronie znów zlały się z otoczeniem.

Ogarnęła go całkowita ciemność.

2.
Na środku ulicy, w zupełnie innym miejscu i zupełnie innego dnia, wiele, wiele lat wcześniej, stało dwóch mężczyzn. Widok był typowy dla tamtej miejscowości, leżącej na peryferiach i nie cieszącej się dobrą sławą. Po zmroku, jak każda inna, także ta zaczynała żyć innym, nocnym życiem. Oddech miasteczka wówczas spowalniał, myśli tężały i to, co za dnia nie wydawało się czymś ważnym, nocą urastało do ciężaru nie do udźwignięcia. Zarzuty padały nagle, na prawo i lewo, na wspak, na opak, niczym razy. Zasłaniały oczy, dławiły, odbierały rozum. Na środku ulicy zatem, u progu nocy, stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na oko pięćdziesiąt lat, drugi zaś lat mógł mieć o połowę mniej. Nikt zresztą tego nie był w stanie stwierdzić, bo nikogo na ulicy wówczas nie było.

O tym, że ich zamiary do pokojowych nie należały, świadczył nóż w dłoni jednego z nich. Drugi po swój nie sięgnął, odwiązał tylko z nadgarstka rzemień, próbując temu pierwszemu owinąć go wokół szyi…

Daremnie. Przeciwnik był szybszy. Odwrócił się i znalazł tuż za jego plecami, chwycił za ręce, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Młodszy opierał się jeszcze przez chwilę, ale przewaga starszego była wyraźna: poprowadził obezwładnionego do drzewa i przywiązał go do niego tym samym rzemieniem.

Początkowo okładał mężczyznę pięściami, po czym podniósł nóż i wbił w jego pierś. A później raz jeszcze, jak to się mówi, dla pewności. Lub z wyrachowania.

Młodszy nie krzyczał. Skowyczał jak pies. Nie trwało to zresztą długo, już po odejściu oprawcy charczał jeszcze przez chwilę, po czym zamilkł na dobre. Miasteczko też milczało. Umierającemu do wtóru. Zupełnie jakby nic się wówczas nie wydarzyło.

Wykręciła numer posterunku, gdy tylko pojawili się na ulicy. Domyśliła się od razu, co może się stać. Scenariusze tego typu znała na pamięć. Szkoda, że dyżurny, który odebrał telefon, nie podzielał jej zdania. Radiowóz przyjechał, gdy mężczyzna był już na granicy życia i śmierci, bardziej jednak po tej drugiej stronie. Po kilku minutach przybyli na miejsce także ratownicy. Kiedy mężczyznę położono na noszach, nachyliła się nad nim. Na moment otworzył oczy. Być może nawet by go teraz nie poznała. Być może on też by jej nie rozpoznał na ulicy. Gdyby jeszcze żył, cudem jakimś.

Karetką zawieziono go do najbliższego szpitala. Następnego dnia zgłosiła się na posterunek. Złożyła zeznania. Policjant, młody, z jasnym, sumiastym wąsem, patrzył na nią długo i podejrzliwie. O nic jednak nie oskarżył. Jej intencje były zresztą czyste. Wiedziała, kto zawinił. Znała go bardzo dobrze. Krew z krwi. Wyrok, przed którym zbiegł wiele lat wcześniej, był niczym w porównaniu z karą, jaką miał ponieść tym razem. Kilka dni po zajściu opuściła miasto. Sądziła, że na zawsze.

Zanim jednak to zrobiła, udała się do szpitala. Podała się, jak zwykle w takich sytuacjach, za jego siostrę. Leżał na łóżku blady, z podkrążonymi oczyma. Nie mówił. Na tabliczce nie było ani imienia, ani nazwiska. Pielęgniarka powiedziała, że ofiara nie miała przy sobie dokumentów. A funkcjonariusze, jak to funkcjonariusze, prowadzili w tej sprawie czynności.

Gdy wróciła pięć dni później, łóżko było puste. Tamta wzruszyła ramionami.

– Wiktor – rzuciła w odpowiedzi na pytanie, którego ona nie zdołała zadać.

Druga, na korytarzu, bąknęła coś o komplikacjach.

Następnego dnia wyjechała.

3.
Policja zjawiła się na miejscu wypadku mniej więcej pół godziny później. Tyle zajęło posterunkowemu w Wundanach skompletowanie załogi. Zawiadomiono również kolegów w Bisunach, ale tamci od razu uprzedzili, że do ich przyjazdu muszą sobie radzić sami. Wysoki policjant ziewał szeroko, gdy wysiadał z wysłużonego radiowozu. Ziewał jeszcze szerzej, gdy mężczyzna, który zadzwonił po pomoc, sucho opisywał mu kilka minut później całe zajście.

– Dobrze – starszy aspirant Marian Wólko próbował poskładać w całość otrzymane od rolnika informacje. – Zapukał o północy. Jak wyglądał?

– Nie wiem. – Mężczyzna bezradnie rozłożył ręce. – Wysoki, w płaszczu przeciwdeszczowym. Twarzy nie widziałem, bo kaptur miał. A wcześniej tylko hałas usłyszałem, coś jak uderzenie, ooo! – Wskazał ręką nieokreślony w czarnej jak smoła przestrzeni punkt. – Gdzieś stamtąd! Ale jak wyszedłem, szosa była już pusta. Był tylko on.

Policjant powiódł wzrokiem za ręką chłopa. W ciemności majaczyły przycupnięte przy drodze zabudowania wiejskie. Uprzedził gospodarza, że będzie musiał następnego dnia pojechać do Wundan na posterunek, a tymczasem sam poszedł sprawdzić ślady na asfalcie. Zaczęło jak na złość siąpić. W obejściach pobudziły się psy i ujadały jak opętane.

– Kowalski! – krzyknął do kolegi. – Bierz aparat i rób zdjęcia! Żeby mi tu nikt nie jeździł!

Zostawił kolegę przy radiowozie i z kilkoma chłopakami zwabionymi hałasem zaczął przeczesywać teren. W ciemności widać było długie języki świateł latarek, które przeskakiwały z prawa na lewo. Wreszcie policjant usłyszał triumfalny okrzyk jednego z poszukiwaczy.

Dosłownie nadepnął na ciało. Leżało w trawie, w pozycji embrionalnej. W głowę drapał się już nie tylko wysoki funkcjonariusz, lecz także jego niższy kolega. Za żadne skarby świata nie byli w stanie zrozumieć, jak to się stało, że ciało, które spodziewali się znaleźć na asfalcie lub w jego pobliżu, spoczywało kilkadziesiąt metrów dalej, na wynoszącej się ponad okolicę łące. Kto je przeniósł i dlaczego? A może denatka przed śmiercią sama przeszła na pagórek?

Policjant przyjrzał się zwłokom raz jeszcze. Zmętniałe oczy kobiety patrzyły gdzieś do wnętrza jej głowy. Wzdrygnął się i podniósł z klęczek. A może przeniósł ją ten, który w nią uderzył, chcąc w ten sposób oddalić od siebie podejrzenia? Osoba trzecia? Obszedł ciało dookoła. Kobieta nie była duża. Bez problemu mógłby ją przenieść nawet kilkunastoletni wyrostek. Ale po co ktoś dobrowolnie miałby narażać się na zarzut? Za dużo było tych „może” jak na jego gust.

– Ja wracam do radiowozu! – krzyknął. – Trzeba wezwać Altun! Powiatowi nie wystarczą! Niech nikt ciała nie dotyka, bo znowu oberwiemy po dupie!

Brodząc w błocie po kostki, doszedł do zabudowań. Tędy prawdopodobnie przeszedł tamten. Albo tamci. Czort wie, ilu ich było. Znów podrapał się w głowę. Oprócz głębokich śladów, które za sobą zostawiał, w promieniu kilkudziesięciu metrów na podmokłym terenie nie zauważył niczego. Wzruszył ramionami. W Wundanach tak dziwnego wypadku jeszcze nie było.

Na szosie pojaśniało. Od strony Altuna nadjeżdżały dwa kolejne radiowozy i karetka.

4.
Szum wielkomiejski nie wpływał na nią dobrze. Może dlatego, że pochodziła z małego miasta. To było jak handel wymienny: zamienić łąki na ciasne ulice. Musiało trochę potrwać, zanim przywykła do tłumu. Przyzwyczajała się kilkanaście lat. Skończyła studia. Rozpoczęła pracę. Nie przyzwyczaiła się. W końcu wyjechała. Wybór padł na miasteczko na północy. Znajomym powiedziała, że przez czysty przypadek. Nazywała się Ida Norman. Miała prawie czterdzieści lat i coś ludziom, z którymi spędziła kawał życia, powiedzieć musiała. Tylko ona wiedziała, ile w tym było prawdy.

Zaraz po przybyciu do Wundan i opłaceniu z góry trzech miesięcy najmu, uporządkowała swoje sprawy. Wyglądało to mniej więcej tak, że z małej walizki, z którą przyjechała, wyjęła i położyła na stole pod oknem duży brulion, obok niego, jeden przy drugim, dwa długopisy, pióro wieczne, ołówek w metalowej oprawie, gumkę do wycierania i zszywacz.

Ubrania, których zresztą miała niewiele, przełożyła do starej, cuchnącej pleśnią, dwudrzwiowej szafy. Opróżnioną walizkę wsunęła pod łóżko, na nim z kolei położyła przywiezione ze sobą koc i pościel. Pod łóżko trafiły ponadto dwie, nieco mniejsze od walizki, torby. W jednej znajdowała się maszyna do pisania. Nie zamierzała jej jednak na razie używać. W drugiej nie mogło być natomiast nic, czego potrzebowałaby w najbliższym czasie, w przeciwnym razie nie przepchnęłaby jej aż pod samą ścianę. Na szafce, która stała po prawej stronie od okna, ustawiła szeregiem małe szklane butelki, wypełnione różnokolorowymi płynami, od najmniejszej do największej, kilka pudełek tabletek, jedno na drugim, od największego do najmniejszego, niewielki porcelanowy moździerz, a obok tego wszystkiego jedną tylko fotografię w drewnianej, seryjnej ramce.

Miała jeszcze kilka książek. Nie wyciągnęła ich jednak z plastikowej torby, w której je przywiozła. Nie miałaby zresztą gdzie ich ustawić. Listę mebli zamykało wciśnięte w lukę między kaflowym piecem a ścianą krzesło.

Na drugi dzień po przyjeździe zadzwoniła do wydawnictwa w Bisunach. Rozmowa z redaktorem nie była zbyt długa. Potwierdzono tylko ustalone wcześniej warunki współpracy. Miała pisać miesięcznie cztery opowiadania do lokalnego czasopisma literackiego i dwa artykuły dotyczące przeszłości terenów otaczających Wundany do innego periodyku.

Około drugiej kobieta włożyła niebieski, nieco przyciasny płaszczyk, wrzuciła do torby brulion, do kieszeni wsunęła jeden z dwóch długopisów i wyszła do miasta.

5.
Kobieta, którą tamtej nocy potrącił nadjeżdżający szosą od strony Bisun samochód, nie miała najmniejszych szans.

Gdy zbliżył się do niej wysoki mężczyzna w długim płaszczu, już nie żyła. Sprawdził mimo to tętno i choć go nie wyczuł, jeszcze przez kilkanaście minut usiłował przywrócić jej oddech. Na próżno. Kiedy zrozumiał, że nie można już jej pomóc, podszedł do bramy najbliższego gospodarstwa.

Drzwi otworzył mu zaspany mężczyzna.

Widok człowieka, który o północy, w czarnym płaszczu, z kapturem zasłaniającym niemal całkowicie twarz, prosi o wezwanie policji, a może i karetki, choć tu przybysz miał wątpliwości, bo mówiąc to, zamilkł w pół słowa i dokończył szeptem, w tamtej okolicy nie należało do powszechnych. Kiedy gospodarz odwrócił się, żeby mimo to spełnić jego prośbę, nieznajomy zniknął w ciemności.

Nie rozpłynął się jednak w powietrzu. Powrócił do pozostawionej na jezdni kobiety. Chwilę przy niej stał, jakby na kogoś czekał, a w końcu, zsunąwszy z głowy kaptur, chwycił ją i przerzucił sobie przez ramię. Przeszedł po podmokłym terenie kilkadziesiąt metrów aż do wzniesienia, na którym rosła kępa drzew. Zostawił na nim ciało, a do ust zmarłej wsunął medalik.

– Zwróć to jej, gdy ją spotkasz – szepnął.

6.
Miasto, do którego dotarł, wydało mu się dostateczne duże, by móc się w nim na jakiś czas zaszyć. Na jednym z budynków dostrzegł żółtawy neon „Justyna”. Pod spodem, mniejszymi literami, ktoś dodał „hotel”.

Zaparkował przy chodniku. Wszedł, zameldował się i zapłacił z góry za tydzień. Musiał odpocząć i przede wszystkim przygotować jakiś plan.

– Pan przestawi samochód na parking, bo mandat wlepią – poradził mu, wydając klucz, recepcjonista.

Kiedy wrócił, udał się do pokoju, zaciemnił okna i w pół leżąc na łóżku, w pół na nim siedząc, pogrążył się niemal natychmiast we śnie.

Chłopak odczekał chwilę, a wraz z sygnałem kończącym audycję radiową podniósł się i wyszedł, by zamknąć bramę. Przechodząc między budynkiem a ogrodzeniem, rzucił okiem na berlinę. I aż gwizdnął: jedno ze świateł było stłuczone. Nie, nie jedno. Cały przód był porządnie uszkodzony. Poza tym, że brudny. Podszedł bliżej. Prócz błota dostrzegł coś, co przypominało… Włosy? – spytał się w duchu. Kilka zdrapał, wzdrygnął się i otarł ręce o spodnie.

– Waldek – szepnął do słuchawki, gdy wrócił na recepcję. – Przyjeżdżaj do „Justyny”. Musisz coś zobaczyć.

Kwadrans później do recepcji wszedł barczysty, lekko zarośnięty dryblas. Siedzący za kontuarem chłopak podniósł się, pokazał mu wpis w książce meldunkowej, po czym tylnym wyjściem wyprowadził na podwórze.

– To znalazłem. – Wskazał ręką przedni zderzak berliny.

– Trzeba wezwać chłopaków. Tylko cicho – szeptem poinstruował go drugi.

Hałasy zbudziły jednak gościa. Wyjrzał przez okno, ubrał się i uchylił drzwi. Na korytarzu nie było nikogo. Chwycił kurtkę i najciszej, jak tylko mógł, wydostał się z budynku. Samochód spisał na straty.

7.
W prosektorium przy Szpitalu Regionalnym w Altunie zapaliły się jarzeniówki. Do sali wyłożonej zielonkawymi płytkami nadającymi wnętrzu wyglądu dworcowej toalety wszedł mężczyzna w średnim wieku. Spojrzał na leżące na stole ciało i westchnął. Nie pojmował, dlaczego tak bardzo zależało wszystkim na przeprowadzeniu sekcji jeszcze tej nocy. Przecież denatka donikąd się nie wybierała.

– A może to nie oni, he?! – rzucił półgłosem, zerkając na nią z ukosa. – Co ty na to? Eh! – Machnął ręką, wzdychając przeciągle. – Ty mi już nic nie powiesz. Nie tak.

Zaledwie podszedł do stołu, usłyszał cichy brzęk. Schylił się. Tuż przy kratce ściekowej leżało coś, co kształtem przypominało medalik. Wypadł jej?! Z dłoni?! Tylko jakim cudem nie zauważono go wcześniej?

Wzruszył ramionami i podniósł go. Na rewersie widniały litery, ni to wyryte, ni to wybite stemplem. Zbliżył się do lampy i nim umieścił przedmiot w plastikowym pojemniku, obejrzał dokładnie jego powierzchnię.

Sekcja trwała dłużej niż zazwyczaj. Gdy skończył, usłyszał głośne ziewnięcie.

Uniósł głowę. Jego wzrok padł na stojącego w progu prokuratora.

– Wyniki materiału w terminie późniejszym – oznajmił mu, zdejmując fartuch. – W wielkim skrócie: urazowy krwotok mózgowy. Przyczyna. Denatka nie przeszła żadnych zabiegów, żadnych operacji… – Mówiąc to, odjechał na taborecie w stronę zlewów, nagle zatrzymał się i zastygł w bezruchu. – I niech znajdą kogoś na jutro – zwrócił się do dopiero co przybyłego technika. – Jeszcze to. – Podniósł się i podał mu pojemnik z medalikiem. – Mnie jutro rano nie ma. Przyjadę na dziesiątą. Muszę się wyspać, kochani.

Nie czekał na pożegnanie. Wychodząc, narzucił na plecy płaszcz. Przeszedł zupełnie pustym korytarzem, ale zanim udał się na parking, wstąpił do stróżówki. Chwycił za słuchawkę i wykręcił numer.

– Tak… to ja… – mruknął. – Słuchaj, stał się cud! Mamy sukinsyna!

Po drugiej stronie panowała cisza.

8.
Starszy aspirant Marian Wólko wpatrywał się w leżącą przed nim notatkę. Niczego w niej nie ubywało, a co gorsza, nie przybywało. Ci z Altuna niechętnie dzielili się informacjami. Wólko wpatrywał się zatem wciąż w tę samą fiszkę, drapał się w brodę i kombinował. Na wszystkie możliwe sposoby. Jedyne jednak skojarzenie, jakie mu się nasuwało, wiązało ofiarę ostatniego potrącenia ze zgonem dwóch kobiet z Wundan. Sprawy tylko z pozoru były jasne. Przede wszystkim dla Altuna. W jednym wypadku chodziło o pobicie ze skutkiem śmiertelnym, trzy miesiące przed zdarzeniem na szosie. Ciało leżało wprawdzie nie na polu, a przed wejściem do kościoła, ale było ułożone w taki sam sposób. Wtedy chyba też je przeniesiono, choć koledzy byli święcie przekonani, że nie. „Kretyni” – przebiegło mu przez myśl. Nie znaleziono przy tamtej niczego, co pomogłoby w ustaleniu sprawcy. Żadnych odcisków, śliny, papierosów. Nic! Śledztwo rychło umorzyli: winnego nie było, nikogo za rękę nie złapali, ludzie milczeli, jakby nabrali wody w usta. Ale dziwić im się nie mógł. W takim tyglu jak Wundany lepiej było nie mieć wrogów. No i druga ofiara. Rok wcześniej. Potrącił ją samochód. Dziewczyna zginęła na placu, ale nikt wówczas ciała nie dotykał, nie przed przyjazdem kolegów z Altuna. Oj, było wtedy lamentu, bo jej matka, dyrektorka szkoły, domagała się natychmiastowego ujęcia sprawcy… Nie ujęli. Wtedy też nie dali rady.

Jeszcze raz podrapał się w brodę. I w końcu nie wytrzymał. Sięgnął po telefon i wykręcił numer komendy miejskiej.

– Z komisarzem Rojką proszę… Tak, aspirant Wólko…. To znaczy starszy, posterunek w Wundanach… Dobrze, zaczekam! – krzyknął.

Po chwili ze słuchawki rozległ się suchy trzask.

– Tak, Wólko, coś wiadomo w sprawie kobiety z szosy?… Co, odebrali?…. Kto wam odebrał?… Aaa, zrozumiałem. No dobrze. Do usłyszenia.

„Vis maior”. Tyle usłyszał od komisarza. Aż pozieleniał na twarzy. Ze złości. Do wypadku doszło na granicy między gminami, tym trudniej było ustalić kompetencje. Na Altun się godził, zawsze to swoi, ale obcy? Tu? U nich? Poczuł, jakby ktoś dał mu w twarz. Wszystko stawało się coraz bardziej zagmatwane.

9.
Chciała zaszyć się na prowincji. Potrzebowała tego jak tlenu. Tyle powiedziała znajomym, wyjeżdżając. Pokiwali głowami, pogadali, szef podpisał delegację, zgodził się na wszystko. Poszli jej na rękę i mogła pracować poza biurem. O wynikach badań nie wspomniała słowem. Po co? Żeby się litowali?

Telefon dzwonił uparcie. Jak na alarm. A nie było najmniejszej potrzeby. Tydzień mijał, jak odesłała teksty. Teraz zresztą i tak nie zdołałaby nic napisać.

Pewnego dnia sceneria za oknem ożywiła się. Przybyło aktorów. Nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Szedł środkiem ulicy, wysoki, w kapeluszu i w czarnym płaszczu. Nie była w stanie określić jego wieku. Wyraz jego twarzy i postura zmieniały się za każdym razem, gdy go widziała. Już wtedy postanowiła, że będzie bohaterem jej historii.

10.
Wólko miał siedzieć cicho. Tak mu powiedziano w komendzie. Czekał dwa dni, ale dłużej nie dał rady.

– To jest szef czy go nie ma?! – Nachylił się nad biurkiem sekretarki tak, że brodą dotykał czubka jej głowy.

Kobieta podniosła słuchawkę, wcisnęła guzik, po czym dała mu znak ręką, że może wejść.

Otworzył drzwi bez pukania.

Za biurkiem siedział jego przełożony, pod oknem zaś, w wojskowym mundurze, mężczyzna nieco od tamtego starszy. W oczy rzucały się nie tylko okulary w grubych rogowych oprawkach, ale i jasne sumiaste wąsy.

– Starszy aspirant Marian Wólko, posterunek w Wundanach. – Zasalutował.

– Wiemy, wiemy… – Szef poruszył się nerwowo. – Nie krzycz pan! I siadaj wreszcie! To major Zieliński z wojskowej, z Sumit – przedstawił mu gościa. – Wy tam, widzę – obniżył głos – w gorącej wodzie kąpani. Skoro powiedzieliśmy, że przejmujemy czynności, to co się tak pieklicie? Ani wy, ani Bisuny, nie możecie nic zrobić. Laboratorium nie macie, techników też nie…

– Zwykła rzecz. – Wólko uśmiechnął się. – Przynajmniej, żeby wiedzieć, co w raportach napisać. Sprawca?

Komisarz odwzajemnił uśmiech, ale nie odpowiedział.

– Wiadomo przynajmniej, kim była ofiara?

– Tyle to mogę powiedzieć, bo i tak od ludzi pewnie już wiecie: Kazimiera Orno, szeptucha, to znaczy…

– Znachorka – rzucił, gładząc wąsy, wojskowy.

– Jak doszło do wypadku? – Wólko zignorował jego uwagę.

– No jak? – Komisarz poprawił się na krześle. – Kobieta niewidoma. Prosta rzecz.

– I nie usłyszała – takim samym tonem dodał Zieliński.

– A tamten? – Wólko był nieugięty.

– Postępowanie w toku. A wy tam, w Wundanach, musicie nam wyświadczyć przysługę: siedzieć cicho i mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Odmeldować się! – rozkazał ostrym tonem.

Wólce nie przypadło do gustu, jak go potraktowano. Starszy aspirant Marian Wólko miał bowiem wyższe aspiracje.

Podniósł się, zasalutował i bez słowa opuścił budynek.

W wyniku nieporozumienia w numerze 7‒8/2023 „Twórczości” znalazła się niewłaściwa wersja fragmentu powieści Marty Kułaj Vicarius Andehi.
Tu publikujemy fragment wersji właściwej.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.