10/2024

Rafał Różewicz

W cieniu Molocha

O co chodzi z Grzegorzem Wróblewskim? Pytanie to zadaję sobie za każdym razem, kiedy wydaje on nową książkę. Oto bowiem autor regularnie publikujący w uznanych zagranicznych czasopismach literackich, mający na swoim koncie selected poems wydane w Wielkiej Brytanii, USA, Danii czy Czechach, w kraju nad Wisłą pozostaje niedoczytany, nienależycie rozpoznany i niedoceniony. Pomimo że w swoim dorobku ma pozycje, które ukazały się nakładem Biblioteki Narodowej, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego czy Państwowego Instytutu Wydawniczego (najnowszy zbiór esejów Spartakus. Literatura, sztuka, estetyka. Szkice z pobytu na ziemi wyszedł niedawno właśnie w PIW‑ie). Wróblewski od dłuższego czasu jest regularnie ignorowany i próżno szukać jego nazwiska przy okazji corocznych nominacji do rodzimych literackich nagród. Dlatego, jakby specjalnie akcentując tę przedłużającą się „nieobecność” w Polsce (pomimo częstotliwości i systematyczności publikacji), w swoich biogramach autor podaje informację o laurach sprzed ponad trzydziestu lat, tj. o dwukrotnym wyróżnieniu w Konkursie na Brulion Poetycki przyznanym przez legendarne czasopismo „BruLion”, kolejno w 1990 i 1992 roku. Co prawda, przez lata krytyczką towarzyszącą jego twórczości była Anna Kałuża, ale to nie przełożyło się na liczbę omówień adekwatną do liczby wydanych w kraju książek. I choć sytuacja ta powoli się zmienia i w ostatnim czasie Wróblewski ponownie zaczął cieszyć się uznaniem, tym razem wśród młodszych poetów i czytelników (zwłaszcza wśród roczników dziewięćdziesiątych), a także znalazł się w orbicie zainteresowań takich krytyków, jak Rafał Wawrzyńczyk, Dawid Kujawa czy Jakub Skurtys, to tradycyjnie jego dwie najnowsze książki poetyckie: Niebo i jointy (Convivo, 2023) oraz Ra (Biuro Literackie, 2023) nie zostały uwzględnione w żadnym konkursie na polską książkę poetycką roku.

Czym to jest spowodowane? Czy autor nadal przebywa w środowiskowym czyśćcu tylko dlatego, że nie bał się (i wciąż się nie boi) wygłaszać ostrych opinii na temat poziomu współczesnej poezji polskiej („Pierdolić Polish School!”), i to w czasie, tj. pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy przez krytykę stawiany był na piedestale, obok trzech Marcinów: Świetlickiego, Sendeckiego i Barana, oraz został okrzyknięty piewcą „ciamkowatości życia”? A może nadal aktualne jest patrzenie na autora Planet jako na poetę tworzącego li tylko humorystyczne obrazki z życia polskiego emigranta w Danii? Zdaje się, niestety, że w mocy pozostaje opinia dotycząca pisarstwa Wróblewskiego, którą niemal ćwierć wieku temu w swojej książce Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach sformułował Karol Maliszewski (przedmiotem opisu był wtedy tom Symbioza z roku 1997): „Piętnaście nowych wierszy kopenhaskiego poety to kontynuacja szorstkiej, emigracyjnej opowieści o losach wrażliwego młodzieńca z Europy Środkowej. Te zapiski trzymają się stałego schematu: obserwacja z dzielnicy plus kawałek z gazety, nagłe wspomnienie i ulubione powiedzonko doprowadzające do puenty najczęściej popartej jakimś wulgaryzmem. Słowem, bardzo nośny przed ośmiu, dziesięciu laty wzorzec liryczny nazywany niekiedy wzorcem o’harystycznym”. Tyle że z Wróblewskim sprawa nie wydaje się aż tak prosta. „Śmieszno‑straszne obrazki” nigdy nie były jedynie obrazkami. A jeśli podmiot liryczny kiedykolwiek zmagał się ze skandynawską codziennością, to te zmagania dość szybko ustąpiły miejsca znacznie poważniejszej problematyce zużytych mediów, problemom w komunikacji i zagadnieniom relacji między różnymi dziedzinami sztuki, głównie między literaturą a malarstwem (co jednak trafnie przewidział Maliszewski w tym samym omówieniu, dostrzegając szansę na nowe‑stare otwarcie w twórczości Wróblewskiego, polegające właśnie na skupieniu się na kwestii szeroko pojętej relacyjności między nadawcą komunikatu a jego odbiorcą). Jakby tego było mało, autor Doliny Królów zainteresował się następnie mitologią hinduską i buddyzmem. Fascynację tę najpełniej zresztą wyraził w Cukiniach (2021), poemacie, o którym Jakub Skurtys pisał w posłowiu: „Nie ma wątpliwości, że u podstaw Cukinii leży lektura Mahabharaty – hinduskiego arcyeposu o dziejach świata, o braterskim konflikcie Pandawów z Kurawami, o boskich interwencjach i inkarnacjach oraz walce o utrzymanie ładu/prawa (dharmy). Mitologia hinduska została tu zmielona, przepisana przez popkulturowe tropy i objawia się w postaci wywoławczych słów, haseł, fragmentów węzłowych scen i kropek do połączenia rodem z dziecięcej książeczki”.

Moloch z Metropolis
Wspomniałem wyżej o zainteresowaniu autora kwestiami komunikacji i jego fascynacji mitologią hinduską nie bez przyczyny. Wróblewskiego bowiem od lat zajmuje problem niemożności porozumienia się między ludźmi, mimo że współcześnie funkcjonują oni w podobnych obszarach kulturowych i obracają się wśród znajomych kodów i znaków (w roku 2007 pisał o tym Henryk Bereza, recenzujący na łamach periodyku „Pogranicza” Nową kolonię, powieść zbudowaną – podobnie jak Uroda na czasie Leopolda Buczkowskiego – właściwie z samych dialogów, w której pojedyncze zdania stają się osobno funkcjonującymi, samowystarczalnymi obiektami, skutkiem czego komunikacja między uczestnikami rozmowy jest w gruncie rzeczy niemożliwa). Innym tematem często poruszanym przez Wróblewskiego jest kontrola społeczeństw przez rozmaite systemy, począwszy od systemów wierzeń (przykładem jest tutaj starożytny egipski bóg Słońca Ra z tomu o tym samym tytule), kończąc zaś na współczesnym systemie kapitalistycznym, w którym aktualną wersją boga Słońca stał się bankier/bankster podpisujący z klientem, pozbawionym możliwości wyboru, wieloletnią umowę kredytową, skutkującą jego niemalże religijnym poddaniem. Kwestia komunikacji i jednocześnie jej braku, a także wszechobecnej kontroli jednostek skupionych w nowoczesnych polis (przykładem takiego polis może być Kopenhaga, w której autor mieszka od lat) – wszystkie te problemy kierują nas w stronę ekspresjonistycznego i zarazem wizjonerskiego filmu (jak wiele ma to wspólnego z obrazem i malarstwem uprawianym przez Wróblewskiego!) Metropolis w reżyserii Fritza Langa. W tym kinematograficznym arcydziele z 1927 roku (filmie niemym, co po latach nie pozostaje bez znaczenia) głównym „kontrolerem” ludzi jest Moloch, będący rodzajem megamaszyny oraz nowoczesnego bóstwa – a przecież megamaszyny, czyli dzisiejsze nowoczesne technologie, coraz bardziej uzależniające ludzi od siebie, to kolejny temat poruszany przez Wróblewskiego. Czy w tej sytuacji – gdy jednostka zostaje zniewolona przez Matrix (taki zresztą tytuł nosi cykl felietonów pisanych przez autora), gdy zostaje jej narzucony konkretny system wierzeń, propagowany przez usłużne wobec systemu media – jest jeszcze w ogóle możliwy jakikolwiek oddolny, wręcz punkowy bunt? Już w tomie Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011) poeta pisał ironicznie, że „nie wypada być anarchistą / w opiekuńczym kraju” (wiersz Anarchia i tuńczyk). Problem w tym, że – według Wróblewskiego – u podstaw takiej opieki nie leży empatia silniejszych wobec słabszych, że chodzi tu o „nadopiekuńczość” władzy względem społeczeństwa, nieuniknienie przeradzającą się w total control.


Spotkanie z Innym
W tomach Niebo i jointy oraz Ra Wróblewski kontynuuje te tematy. Zależność ludzi od ruchu kosmicznych obiektów, od aktywności gwiazdy (Słońca, starożytnego boga Ra), czyli od tzw. czynników zewnętrznych, na różne sposoby mniej lub bardziej przekonująco tłumaczonych przez mitologie i święte księgi, z biegiem lat przerodziła się w zależność ludzi od systemów politycznych. Niezdolność jednostek do osiągnięcia podstawowego porozumienia, nawet w dobie globalizacji, przekłada się zatem na niezdolność do wszczęcia buntu i przeprowadzenia społecznej (antykapitalistycznej?) rewolucji. Jak w świetnym wierszu Opowieść o MaryNieba i jointów:


Masz total konia

na biegunach.

To nie koń – mówi

zdziwiona Mary.

Jak to?

To przecież

pies…

A jak się nazywa?

Nazywa się Koń.


Podobnie w utworze Czy posiadamy duszę? z tomu Ra:


Czy posiadamy duszę?

– zapytał

o 7:00 rano.

A czy zjadłeś już swoje

śniadanie?

– odpowiedziałem mu

prostym pytaniem

na jego skomplikowane

pytanie.


Nawet jeśli dochodzi do cząstkowego porozumienia i gdzieniegdzie pojawiają się miejsca styku (taki tytuł nosi jedna z eseistycznych książek Wróblewskiego), to finalnie spotkanie z Innym, opisane zresztą w Nocy w obozie Corteza (2007), i tak skutkuje dominacją jednej społeczności nad drugą. Fascynacja Wróblewskiego nauką znajduje odzwierciedlenie w jego wierszach, w których nierzadko scjentystyczny dyskurs (przykładem wiersz Testy na małpach ze zbioru Dwie kobiety nad Atlantykiem) i naukowe fakty zestawiane są z banalną w zamierzeniu relacją z życia w jednej z kopenhaskich dzielnic. Ludzie to dla Wróblewskiego nic innego jak kopulujące ze sobą ssaki, a wszelkie konflikty między nimi przedstawia on jako walkę między plemionami. Wyobraźnia poetycka autora jest więc jakby celowo „pierwotna” i, jak to określił Dawid Kujawa w posłowiu do Nieba i jointów, „niskopoziomowa”. Nie można jej jednak odmówić wyrazistości i oryginalności.

Kiedy znak przestaje być drogowskazem
Żyjemy dziś w świecie, w którym wszystko jest płynne i względne, również „odwieczne” symbole i znaki. Wróblewski wydaje się pytać: co w sytuacji, kiedy znak po prostu przestaje być nośnikiem dotychczasowego znaczenia. Interesuje go kwestia delikatnych przesunięć semantycznych, udanych operacji na języku – ich rezultatem jest zgoła odmienny odbiór komunikatów o, zdawałoby się, ustalonej przez pokolenia treści, prowadzący do nieprzewidywalnych konsekwencji społecznych i kulturowych.

O ile jednak znak może zmienić swoje znaczenie, o tyle nawet zmiana statusu społecznego nie jest w stanie wpłynąć na położenie jednostki. Przykładem jest stary punk zmagający się z depresją (Depresja z tomu Ra), który mimo błyskawicznego awansu społecznego i osiągnięcia wymarzonej finansowej stabilności nie pozbył się niestabilności emocjonalnej. „Jesteśmy skazani na bycie więźniami”, wydaje się mówić Wróblewski. Co więc nam pozostaje?

Pozostają nam drobne przyjemności w ciągu dnia (seks, czyli niewinna „zabawa empatycznych ciał miękkich”), słuchanie ulubionych punkowych kapel, picie alkoholu (w dużych ilościach), „podróże na Galapagos”, sny o politycznym przewrocie i układanie nowych antysystemowych, pokoleniowych hymnów, takich jak choćby Ganja/PsiarniaNieba i jointów.

ganja i ganja kłania się psiarnia pierdolić płuca

syndykat ganja wynoszą w worku loty na księżyc


Być może w obu tomach mamy do czynienia z przejawami życiowej rezygnacji i pogodzeniem się z sytuacją (polegającą również na braku należytej recepcji tej twórczości w Polsce). Jednak dojmujące poczucie osamotnienia w coraz bardziej opresyjnym świecie, w którym młodzieńcze, punkowe ideały przerobiono na popkulturową papkę i rozmaite klisze, które jesteśmy zdolni już jedynie powielać, nie ma ostatecznie wpływu na poetycką formę autora. Tomy Niebo i jointy oraz Ra stanowią wyrazisty dowód na to, że głos Grzegorza Wróblewskiego jest jednym z najciekawszych głosów naszej współczesności.

Grzegorz Wróblewski: Niebo i jointy.
Convivo,
Warszawa 2023, s. 86.

Grzegorz Wróblewski: Ra.
Biuro Literackie,
Kołobrzeg 2023, s. 108.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.