Ten, czyja dusza nazbyt pożądliwa,
szykuje sobie koniec bardzo prędki1
Ponad czterdzieści lat temu ukazał się zbiór felietonów Jalu Kurka Jak karmić motyle?. W tytułowym tekście autor wyraża podziw dla pewnej pani z Bydgoszczy, która przez całą zimę trzymała w swoim mieszkaniu rusałkę pawika. Autor radzi, jaki pokarm motylowi podawać (woda z miodem). W apelu o miłość do kolorowych owadów oraz do ludzi, poeta słusznie zauważa, że „z niczego nieraz może wybuchnąć nagle czyjaś wielka radość; dlatego powinniśmy szanować marzenia równego nam człowieka”2. Prostolinijny zachwyt i rozrzewnienie wydają się ze współczesnej perspektywy naiwne, co nie znaczy, że niewłaściwe.
Oto dzisiaj miejską bibliotekę odwiedziła nietuzinkowa aktorka, którą najlepiej chyba zapamiętałem w roli Telimeny z ekranizacji naszej epopei narodowej, dokonanej przez Andrzeja Wajdę. Spotkanie z artystką prowadziła poetka Magdalena Kapuścińska. Później rozmawiamy o jej nowym tomie liryków Dokarmianie motyli. Pytam:
– Skąd ten tytuł.
– Mieliśmy imprezę i kolega zapytał: Wiecie, jak dokarmia się motyle? No nie. Dopochwowo!
O tempora, o mores… Ah Domine, In quae nos reservasti tempora. Nie dość, że nie znają twórczości krakowskiego awangardzisty, to jeszcze ta dosadność. Jak to wszystko się zmienia… Ale może jednak nie wszystko? W końcu w obu przypadkach chodzi o miłość. Pierwsza – franciszkańska, altruistyczna, oparta na empatii, druga – zmysłowa, egoistyczna, fizyczna, wywołująca wrażenie poruszających się w kobiecym brzuchu motyli pod wpływem silnych emocji. Te dwa przykłady ukazują też dążenie na różne sposoby do szczęścia. Kto nie biegnie za ta ułudą? W książce poetyckiej urodzonego w niedalekim Kruetzburgu (dzisiaj Kluczborku) w 1925 roku Heinza Piontka przeczytałem wiersz, w którym poeta wraca do lat dziecinnych:
Na kluczborskim polu
wyjaśniła mi moja trzydziestosiedmioletnia matka,
co to znaczy
mieć szczęście
Kiedy ktoś klucz od swojego domu,
rzekła,
ciśnie z taką siłą w górę
że schwyci go
ręka z nieba3.
Wysłałem ten wiersz esemesem kuzynowi Damianowi z Kluczborka, który robi zawrotną karierę naukową we Wrocławiu. Nie ukończywszy trzydziestu lat, obronił habilitację na miejscowym Uniwersytecie Medycznym. Wynalazł metodę leczenia chorych tkanek za pomocą fal elektromagnetycznych. Otwiera to perspektywy do walki z rakiem, twierdzi żona młodego naukowca. Jego stosunek do rzeczywistości określiłbym jako empiryczny. Nie zdziwiło mnie zatem, kiedy postanowił sprawdzić wartość słów pani Marii Piontek (z domu Seja). Jak wiadomo, matki poetów są niesłychanie mądre, zazwyczaj znacznie mądrzejsze od swych synów. Kuzyn opowiadał mi tę historię, kiedy latem płynęliśmy kajakiem na Stobrawie. O burty ocierały się łodygi i liście roślin, wiosła rzadko zanurzały się w wodzie… Bez wysiłku korzystaliśmy z akwatycznego dobrodziejstwa.
Otóż przezorny doktor dorobił klucz u ślusarza, zabezpieczając się przed nieprzewidzianą stratą. Wyszedł przed dom, na skraj lasu nad rzeką i spojrzał w niebo. Oczywiście za każdym razem rzucona metalowa blaszka spadała na ziemię. Żadna boska dłoń nie chciała, bądź nie umiała jej schwycić. Zobaczyły to jego dwie córki. Zapytały, co robi, i dalej miotać zaczęły w górę kluczem.
– Nic z tego, tato. Szczęściu trzeba pomóc.
Wiktorka zniknęła w domu, po czym wróciła z tzw. smyczą i zapięła ją na ślusarskim wynalazku. Podeszła pod sosnę i rzuciła tak mocno, że klucz zawisł wysoko na gałęzi.
– Ręka boża złapała klucz – zawyrokowała i wróciła do swoich zajęć.
Radość trwała krótko, gdyż młodsza córka powiedziała, że wszystko fajnie, ale to siostra będzie miała szczęście, a nie on, ona bowiem sprawiła, że klucz zatrzymał się między niebem a ziemią.
– Trzeba, tato, dorobić kolejne klucze: dla mnie, dla ciebie, dla Basi i dla mamy.
Pojechali do ślusarza i zamówili na wszelki wypadek cztery kopie. Wiktorka wyszperała smycze i rozpoczęli zawody smyrgania kluczami w gąszcz gałęzi. Najgorzej było z mamą, ale w końcu dała się przekonać. Po jej próbie smycz zawisła na linii wysokiego napięcia. Od tej pory na sośnie nad rzeką wiszą trzy klucze, a czwarty – na przewodzie elektrycznym. Szczęście rodzinne do potęgi czwartej.
Podśmiewali się z nich sąsiedzi (wśród których znajduje się wielu księgowych i prywatna inicjatywa) do czasu, aż Damian wygrał w zakładach bukmacherskich większą sumkę. Odbył się mecz piłki nożnej Polska–Wyspy Owcze. Wszyscy stawiali na Polaków, a Damian dla hecy obstawił Wyspiarzy. Orły się nie spisały i mewy znad Atlantyku wbiły im dwa gole. Od tej chwili nikt z lekarza nie drwi, a drzewa w dolinie Stobrawy zdobią różnej wielkości i koloru połyskujące przedmioty do otwierania zamków. Jest to z pewnością raj dla złodziei, gdyż przy każdym domu wisi na drzewie klucz do jego wnętrza. Miejscowy ślusarz może też mówić o szczęściu… Tu znajduję też prywatną etymologię nazwy miasta (Klucze w Borku – Kluczborek – Kluczbork), alternatywną wobec legendy o zagubionych w lesie kluczach do bram grodu…
Tak podążał Damian szlakiem matki poety. Ale to chyba nie chodziło tylko o konkret, raczej o metaforę, symbol, aby odciąć pępowinę, porzucić dom rodzinny i udać się szlakiem własnej legendy. Zerwać pęta i pofrunąć do nieba… Wciągnąć swój dom na listę Wielkiego Klucznika. Każdy ma takie niebo, jakie sobie stworzy.
„Szczęście jest jak motyl: kiedy usiłujesz je złapać, zawsze wymyka ci się z rąk. Ale jeśli cichutko usiądziesz, to może samo do ciebie przyleci” – pisał autor Szkarłatnej litery, Nathaniel Hawthorne. Coś w tym jest… Są motyle wędrowne, które podczas życia potrafią przebyć kilkaset, a nawet kilka tysięcy kilometrów. Mam na myśli trupią główkę. Jeśli spotkamy je w Polsce w czerwcu, możemy być pewni, że miały w skrzydłach wiatr Morza Śródziemnego. W pogoni za szczęściem los nieszczęśliwy je goni…
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]