7–8/2025

Aneta Wiatr

W inspektach czy w łóżku?

Obejrzeć film, zwłaszcza wybitny (niepokojący, kontrowersyjny…), raz tylko, to jak w szkole raz jeden na lekcjach liznąć wiersz. Ot, przelecieć po łebkach, zdać – i zapomnieć. Dlatego lubię czułe, pieczołowite i – daj Boże – fachowe pochylenie się nad filmem oglądanym wielokrotnie, wnikliwie. Bo w tym geście jest maleńki hołd dla olbrzymiego przedsięwzięcia, dla wielomiesięcznego trudu ekipy realizatorów. I jest też najzwyczajniejsza, a przecież szlachetna ciekawość, jak to się robi, jak się to wszystko zgrywa ze sobą i jakim cudem to wszystko potem na ekranie tak świetnie się trzyma i do siebie pasuje! Bo jakże porównać tę „fabrykę snów” (z pięciominutową na koniec „listą płac”, gdzie i kaskaderzy, i treserzy zwierząt, i dostarczyciele kanapek na plan) z naszą czułą chwilą nad kartką papieru. Z naszym pojedynczym skupieniem, by dobrze wyprowadzić słowa na spacer po czystym śniegu, bo – jak powiada z właściwą sobie dezynwolturą Gombrowicz – „literatura to szereg zdań, idących gęsiego, jedno po drugim”. Oczywiście wymagana jest od pisarza nadzwyczajna przytomność i czujność, bo słowo kosztuje, co zrozumie – o dwa tomiki za późno – Szymborska:


Nad białą kartką papieru czają się do skoku

litery, które mogą ułożyć się źle,

zdania osaczające,

przed którymi nie będzie ratunku.


Przy poecie, który odpowiada za wiersz, no, dwadzieścia kilka wierszy w tomiku, reżyser filmowy, Bóg zdjęciowego planu, to dla laika dyrektor kombinatu, generał, mag i prestidigitator w jednej osobie. Ksawery Szlenkier, właściciel dworku w Radachówce koło Kołbieli, przeobrażonego w filmowe Wilko z opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, obserwując jesienią 1978 roku bezładną gonitwę Andrzeja Wajdy za „materialnym kształtem literackich uczuć”, za dialogizacją opisów, za ściśle filmowym rytmem gry, myślą przewodnią, scalającą pierwsze próby i przymiarki, nazwie ją dowcipnie „ustawianiem chrabąszczy w dwuszeregu”. Na łapanie właściwego rytmu pójdą zresztą pierwsze tygodnie zdjęciowe w Radachówce. Po dramatycznej, zagonionej Ziemi obiecanej, pełnej klekotu warczących czółenek tkackich, po kontrowersjach politycznych i zmaganiach z peerelowską cenzurą przy Bez znieczulenia rozpędzony reżyser w ziemiańskim Wilku i Rożkach zamiast się uspokoić, nieustanie się rozkręcał…

Wszystko, co widziałem przed kamerą, wydawało mi się niemożliwie powolne i rozwlekłe. Pierwsze dwa tygodnie były wprost koszmarem […] Ale delikatna materia Panien z Wilka wymagała czego innego. Moje wewnętrzne rozpędzenie kłóciło się z nią, stwarzając mi największą trudność i najpoważniejsze problemy podczas realizacji.


Nerwowość na planie rozładuje wreszcie po kobiecemu jedna z panien z Wilka, kuchenno-spiżarniowa, najpracowitsza z sióstr, mądra i przenikliwa Kazia, a prywatnie żona reżysera, Krystyna Zachwatowicz, przypominając fachowo, że „konfitury są tym słodsze, im bardziej powoli się je robi”. Od tego momentu wszystko pobiegnie już z górki, właściwy, jakiś turgieniewowsko-czechowowski rytm się odnajdzie i ustali, a parę scen, jak ta przy śniadaniu Julci i Joli, ta „z ogórkami maczanymi w miodzie”, wyraźnie zadowoli Wajdę. Ale jeszcze mimowolnie zarejestruje się dawne rozpędzenie reżysera, skoro zapamięta ejdetycznie, syntetycznie tę zaiste znakomitą scenę, w której potężny apetyt kobiet na życie wyrazi się w kolejno jednak pochłanianych kromkach chleba z masłem i ogórkiem, a na koniec z serem i miodem. Tyle że Wajda wciąż się śpieszy, bo już październik – i ucieka światło lata! Śpieszy się, bo taki jego temperament, ale myśl jego wciąż myszkuje, ogarnia i biegnie ku syntezie:

No po prostu załamały mnie te baby i już zrozumiałem, że tak będzie, że nie nagoni się ich, żeby grały szybciej […], i nie ma powodu, żeby grały szybciej. Pod koniec filmu już po tych dziesięciu czy jedenastu tygodniach zdjęć już się tak uspokoiłem, że jak one jadły ten ser, to już byłem pogodzony. I to ładna scena wyszła, lubię ją, myślę, że to jedna z lepszych, które udało mi się wyreżyserować. […] Te kobiety żyją własnym życiem i tak naprawdę żaden mężczyzna nie ma do nich dostępu. Jest to scena najbliższa temu, co napisał Iwaszkiewicz. Szkoda, że nie odkryłem tej myśli wcześniej, może mógłbym zrobić cały film tak bardzo intymny. Kobiecość żyje własnym życiem, a Wiktor jest tylko intruzem w domu panien z Wilka.


Wściekła gonitwa za nerwem dramatycznym, za lokomotywą, która pociągnie na ekranie – jak u braci Lumière – ospałe wagoniki mizernej akcji opowiadania, skłaniała Wajdę do pewnych korekt, odstępstw i „nadużyć” (ot, choćby zakochana i zazdrosna Tunia ze sztucerem), które nie musiały się zrazu podobać Iwaszkiewiczowi. Zanim pisarz zostanie szczerym entuzjastą filmowej wersji swoich Panien z Wilka, wyrazi w dzienniku, równie szczerze, swój niedosyt i rozczarowanie, a raczej swój „dialektyczny półnegat”, mądrze otwarty na rewizje pierwszych odczuć. W pamiętnego sylwestra zimy stulecia, 31 grudnia 1978 roku, zanotuje po zamkniętym pokazie wstępnie zmontowanego materiału filmowego: „Film mi się podobał – ale od czasu, gdy go zobaczyłem, ciągle o nim myślę. Przypuszczam, że jest wspaniały – i że nie mogę go tak od razu przyjąć, objąć…”. Obejrzy go jeszcze kilka razy i oczywiście zmieni zdanie. Zaakceptuje po prostu integralność i swoistość języka filmowego oraz to, że film i widownia, której też się coś należy, to jedno, to całość.

*
Iwaszkiewiczowskie Byszewy pod Łodzią z lat 1911–1914 to chyba jedna z najsłynniejszych i najlepiej opisanych „okolic poetów”, bo to i Panny z Wilka, i Książka moich wspomnień, i mnóstwo szkiców, esejów, przyczynków do pierwszej polskiej młodości nastolatka-korepetytora z Kresów.

Niby wszystko było wiadome o monumentalnej postaci wieloletniego prezesa Związku Literatów Polskich, Pana na Stawisku i klienta komunistycznej wierchuszki, nikogo raczej nie dziwiła też opinia Józefa Muszkata-Jotema, że „Jarosław Iwaszkiewicz to cesarz pedałów”, a przecież pamiętam swoje młodo-naiwne zdziwienie po przeczytaniu w lutowej „Twórczości” z 1994 roku szkicu Jerzego Domagalskiego Iwaszkiewicz w poszukiwaniu straconego czasu. Autor bez ogródek i bez pruderii obnażył „maskaradę płci” w opowiadaniu i przykleił kobiety z Wilka do chłopców z Byszew. Nawet umarli (Fela i Tomasz Świerczyński), nawet czas ich śmierci (1918) dziwnie pasowały do siebie. Oczywiście urok opowiadania był ten sam i trwał, ale od tej pory niepokoiły mnie „grzeszne manipulacje” przy tekście w imię „sensacji odkrycia”, no i… przedziwna skłonność piszących o Pannach z Wilka do nazbyt łatwej, wpadającej w ręce jak ogórek Joli i Julci, homoseksualizacji Wiktora Rubena. Czyżby dlatego, że coś prywatnego wiemy o autorze? Że Wiktor miał w Stokroci przyjaciela Jurka, kleryka, który właśnie zmarł (jak przyjaciel Iwaszkiewicza Jerzy Liebert, który kręcił się przy Kółku księdza Korniłowicza w Laskach, przy podkowiańskiej „Aidzie” i chwilkę przy Stawisku, bo zmarł na gruźlicę jako dwudziestosiedmiolatek)? Czy wreszcie dlatego, że wyczerpany pracą dla sierot i tragedią najbliższego przyjaciela i z impetem wyrzucony na odpoczynek przez lekarza Wiktor nie przywiózł sobie żony z trzytygodniowego męczącego wypoczynku, pełnego zderzeń z przeszłością? Jeśli „panien” do wyboru, do koloru, a on praktycznie nic (bo z puszczalską Jolą einmal ist keinmal i bez smaku), wniosek – zgodnie z duchem epoki, która z poprawności uczyniła bożyszcze, a z intymnych skłonności widowisko cyrkowe – może być tylko jeden. Ba, nawet finał opowiadania – „gdy wchodził na stację, machał już wesoło swoją teczką, myśląc o tym, co tam Janek w Stokroci przez te trzy tygodnie robił” – rzekomo demaskuje prawdziwe, „ukrywane także przed sobą homoerotyczne skłonności”, bo i ten Janek jakiś taki niewyraźny i podejrzany…

Jeśli Iwaszkiewicz wyprowadza Rubena na odległość płci od braci Świerczyńskich i własnych skłonności/preferencji, nie ma chyba potrzeby podtykać pod nos i pisarzowi, i czytelnikowi, że Julcia to Józef, a siostry z Wilka to bracia z Byszew. To jak u Chopina: jeśli w mazurkach wyszedł z pieśni gminnej, to nie ma potrzeby, by go do niej – z błyskiem odkrycia w oku – paru biografów zawracało.

O, gdybyż tylko na homoseksualizmie jawnym, skrywanym i latentnym wyczerpywały się fantazje egzegetów przejrzystego jak powietrze, kryształowego opowiadania Iwaszkiewicza. Gorzej, gdy naczytani, ale bez kubków smakowych, brną w niedorzeczność, a skrupulatna badaczka, autorka wyśmienitej i inspirującej książki (Grażyna Stachówna, Trzy dwory. O Pannach z Wilka – prawdziwych, literackich i filmowych, Universitas, Kraków 2025) nieopatrznie lub przez grzeczność odnotowania udziela im schronienia i głosu:

Ruben wybiera sobie żony, by symbolicznie je zabijać, unieważniać, przekreślać. Jak Sinobrody z baśni potrzebuje kobiet, choć żadna nie zawładnie jego sercem ostatecznie. […] Żadna z kobiet z Wilka nie rozkwitnie przy Rubenie, żadna nie rozwinie swych możliwości. Panny z Wilka przy nim gasną…


No, chyba nareszcie wiem, przed czym umyka Wiktor (choć, jak powiada, „mógłby przedłużyć urlop”), przed czym umyka Ruben do Lasek‑Stokroci, gdzie czeka na robotę dwieście okien inspektów i chodzą gromadą, trzymając się za ręce, ociemniałe dzieci.

Grażyna Stachówna: Trzy dwory. O pannach z Wilka – prawdziwych, literackich i filmowych
seria Horyzonty kina,
Universitas,
Kraków 2025, s. 244.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.