litery, które mogą ułożyć się źle,
zdania osaczające,
przed którymi nie będzie ratunku.
Przy poecie, który odpowiada za wiersz, no, dwadzieścia kilka wierszy w tomiku, reżyser filmowy, Bóg zdjęciowego planu, to dla laika dyrektor kombinatu, generał, mag i prestidigitator w jednej osobie. Ksawery Szlenkier, właściciel dworku w Radachówce koło Kołbieli, przeobrażonego w filmowe Wilko z opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, obserwując jesienią 1978 roku bezładną gonitwę Andrzeja Wajdy za „materialnym kształtem literackich uczuć”, za dialogizacją opisów, za ściśle filmowym rytmem gry, myślą przewodnią, scalającą pierwsze próby i przymiarki, nazwie ją dowcipnie „ustawianiem chrabąszczy w dwuszeregu”. Na łapanie właściwego rytmu pójdą zresztą pierwsze tygodnie zdjęciowe w Radachówce. Po dramatycznej, zagonionej Ziemi obiecanej, pełnej klekotu warczących czółenek tkackich, po kontrowersjach politycznych i zmaganiach z peerelowską cenzurą przy Bez znieczulenia rozpędzony reżyser w ziemiańskim Wilku i Rożkach zamiast się uspokoić, nieustanie się rozkręcał…
Nerwowość na planie rozładuje wreszcie po kobiecemu jedna z panien z Wilka, kuchenno-spiżarniowa, najpracowitsza z sióstr, mądra i przenikliwa Kazia, a prywatnie żona reżysera, Krystyna Zachwatowicz, przypominając fachowo, że „konfitury są tym słodsze, im bardziej powoli się je robi”. Od tego momentu wszystko pobiegnie już z górki, właściwy, jakiś turgieniewowsko-czechowowski rytm się odnajdzie i ustali, a parę scen, jak ta przy śniadaniu Julci i Joli, ta „z ogórkami maczanymi w miodzie”, wyraźnie zadowoli Wajdę. Ale jeszcze mimowolnie zarejestruje się dawne rozpędzenie reżysera, skoro zapamięta ejdetycznie, syntetycznie tę zaiste znakomitą scenę, w której potężny apetyt kobiet na życie wyrazi się w kolejno jednak pochłanianych kromkach chleba z masłem i ogórkiem, a na koniec z serem i miodem. Tyle że Wajda wciąż się śpieszy, bo już październik – i ucieka światło lata! Śpieszy się, bo taki jego temperament, ale myśl jego wciąż myszkuje, ogarnia i biegnie ku syntezie:
Wściekła gonitwa za nerwem dramatycznym, za lokomotywą, która pociągnie na ekranie – jak u braci Lumière – ospałe wagoniki mizernej akcji opowiadania, skłaniała Wajdę do pewnych korekt, odstępstw i „nadużyć” (ot, choćby zakochana i zazdrosna Tunia ze sztucerem), które nie musiały się zrazu podobać Iwaszkiewiczowi. Zanim pisarz zostanie szczerym entuzjastą filmowej wersji swoich Panien z Wilka, wyrazi w dzienniku, równie szczerze, swój niedosyt i rozczarowanie, a raczej swój „dialektyczny półnegat”, mądrze otwarty na rewizje pierwszych odczuć. W pamiętnego sylwestra zimy stulecia, 31 grudnia 1978 roku, zanotuje po zamkniętym pokazie wstępnie zmontowanego materiału filmowego: „Film mi się podobał – ale od czasu, gdy go zobaczyłem, ciągle o nim myślę. Przypuszczam, że jest wspaniały – i że nie mogę go tak od razu przyjąć, objąć…”. Obejrzy go jeszcze kilka razy i oczywiście zmieni zdanie. Zaakceptuje po prostu integralność i swoistość języka filmowego oraz to, że film i widownia, której też się coś należy, to jedno, to całość.
Niby wszystko było wiadome o monumentalnej postaci wieloletniego prezesa Związku Literatów Polskich, Pana na Stawisku i klienta komunistycznej wierchuszki, nikogo raczej nie dziwiła też opinia Józefa Muszkata-Jotema, że „Jarosław Iwaszkiewicz to cesarz pedałów”, a przecież pamiętam swoje młodo-naiwne zdziwienie po przeczytaniu w lutowej „Twórczości” z 1994 roku szkicu Jerzego Domagalskiego Iwaszkiewicz w poszukiwaniu straconego czasu. Autor bez ogródek i bez pruderii obnażył „maskaradę płci” w opowiadaniu i przykleił kobiety z Wilka do chłopców z Byszew. Nawet umarli (Fela i Tomasz Świerczyński), nawet czas ich śmierci (1918) dziwnie pasowały do siebie. Oczywiście urok opowiadania był ten sam i trwał, ale od tej pory niepokoiły mnie „grzeszne manipulacje” przy tekście w imię „sensacji odkrycia”, no i… przedziwna skłonność piszących o Pannach z Wilka do nazbyt łatwej, wpadającej w ręce jak ogórek Joli i Julci, homoseksualizacji Wiktora Rubena. Czyżby dlatego, że coś prywatnego wiemy o autorze? Że Wiktor miał w Stokroci przyjaciela Jurka, kleryka, który właśnie zmarł (jak przyjaciel Iwaszkiewicza Jerzy Liebert, który kręcił się przy Kółku księdza Korniłowicza w Laskach, przy podkowiańskiej „Aidzie” i chwilkę przy Stawisku, bo zmarł na gruźlicę jako dwudziestosiedmiolatek)? Czy wreszcie dlatego, że wyczerpany pracą dla sierot i tragedią najbliższego przyjaciela i z impetem wyrzucony na odpoczynek przez lekarza Wiktor nie przywiózł sobie żony z trzytygodniowego męczącego wypoczynku, pełnego zderzeń z przeszłością? Jeśli „panien” do wyboru, do koloru, a on praktycznie nic (bo z puszczalską Jolą einmal ist keinmal i bez smaku), wniosek – zgodnie z duchem epoki, która z poprawności uczyniła bożyszcze, a z intymnych skłonności widowisko cyrkowe – może być tylko jeden. Ba, nawet finał opowiadania – „gdy wchodził na stację, machał już wesoło swoją teczką, myśląc o tym, co tam Janek w Stokroci przez te trzy tygodnie robił” – rzekomo demaskuje prawdziwe, „ukrywane także przed sobą homoerotyczne skłonności”, bo i ten Janek jakiś taki niewyraźny i podejrzany…
Jeśli Iwaszkiewicz wyprowadza Rubena na odległość płci od braci Świerczyńskich i własnych skłonności/preferencji, nie ma chyba potrzeby podtykać pod nos i pisarzowi, i czytelnikowi, że Julcia to Józef, a siostry z Wilka to bracia z Byszew. To jak u Chopina: jeśli w mazurkach wyszedł z pieśni gminnej, to nie ma potrzeby, by go do niej – z błyskiem odkrycia w oku – paru biografów zawracało.
O, gdybyż tylko na homoseksualizmie jawnym, skrywanym i latentnym wyczerpywały się fantazje egzegetów przejrzystego jak powietrze, kryształowego opowiadania Iwaszkiewicza. Gorzej, gdy naczytani, ale bez kubków smakowych, brną w niedorzeczność, a skrupulatna badaczka, autorka wyśmienitej i inspirującej książki (Grażyna Stachówna, Trzy dwory. O Pannach z Wilka – prawdziwych, literackich i filmowych, Universitas, Kraków 2025) nieopatrznie lub przez grzeczność odnotowania udziela im schronienia i głosu:
No, chyba nareszcie wiem, przed czym umyka Wiktor (choć, jak powiada, „mógłby przedłużyć urlop”), przed czym umyka Ruben do Lasek‑Stokroci, gdzie czeka na robotę dwieście okien inspektów i chodzą gromadą, trzymając się za ręce, ociemniałe dzieci.