2/2025

Jacek Kopciński

W kosmosie wszystko gra

Justyna Sobolewska wydała książkę o swojej babci Jadwidze Stańczakowej i zadedykowała ją mamie Annie Sobolewskiej. Wszystkie trzy łączy pokrewieństwo, literatura i Miron Białoszewski. Justyna Sobolewska jest znaną krytyczką i dziennikarką kulturalną, autorką zbioru esejów Książka o czytaniu i biografii Kornela Filipowicza. Białoszewski, jako niemal członek rodziny, był bohaterem jej dzieciństwa (poeta zmarł, gdy miała jedenaście lat). Jej mama Anna Sobolewska napisała wiele rozpraw historycznoliterackich, których tematem jest psychologia, mistyka, nowoczesna duchowość. Autor Obrotów rzeczy był bohaterem jej uniwersyteckiej młodości, gdy razem z przyszłym mężem Tadeuszem Sobolewskim tworzyła krąg młodych przyjaciół Mirona, potem życia zawodowego w Instytucie Badań Literackich i rodzinnego. Jadwiga Stańczakowa była dziennikarką, poetką, autorką wspomnień Boicie się czarnego ptaka?, w której opisała losy swojej żydowskiej rodziny przed wojną i w czasie okupacji, oraz książki Ślepak, w której zmierzyła się z doświadczeniem utraty wzroku i depresją. Białoszewskiego poznała jako kobieta pięćdziesięciotrzyletnia, był bohaterem jej dojrzałości, która okazała się pełnią życia.

Cieniem na silnym związku tych trzech kobiet, zarazem bohaterek książki Sobolewskiej – Justyny, Ani, Jadwigi – położyła się choroba psychiczna najstarszej z nich. Ostatnie lata życia babci były dla Justyny bardzo trudne, jako młoda dziewczyna bała się nawrotów depresji Stańczakowej i wizyt w przerażającym szpitalu psychiatrycznym na Nowowiejskiej, gdzie ją zawożono. „To nie była po prostu depresja, ale zespół paranoidalno‑depresyjny, za każdym razem atak tej choroby był silniejszy. I psychozy, urojenia. Coraz większe pragnienie śmierci” – tłumaczy stan babci, cytując swój dzienniczek z lat dziewięćdziesiątych XX wieku: „Nie chce żyć i nic nie mówi, nie chce jeść”. Za chwilę wraca do teraźniejszości pisania: „Czułam się wtedy winna. Byłam przerażona jej atakami i napadami urojeń”. Czy na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, gdy choroba psychiczna Jadwigi się pogłębiła, Ania mogła ochronić Justynę przed depresją matki? Z pewnością to robiła, wiadomo jednak, również z jej książek, że w 1989 roku urodziła drugie dziecko, dziewczynkę z trisomią, która pochłaniała jej czas i uwagę. Miejsce córki zajęła przy boku ociemniałej Stańczakowej wnuczka, która wiele czasu spędzała w jej mieszkaniu na Hożej. Ania już wcześniej zresztą oddaliła się od Jadwigi, która po jej wyjściu za mąż stała się bardzo zaborcza i ciągle ją obwiniała.

Justyna swojej mamy nie obwinia, wspomina jednak, że lata dziewięćdziesiąte XX wieku były dla niej trudne także z powodów osobistych. „Sądziłam, że ciągle wszystkich zawodzę i nie jestem dość dobra – nieustająco miałam poczucie winy”. Przyznaje, że babcia zawsze ją wspierała, ale „była chora i ja – spędzając z nią dużo czasu – też, chociaż wtedy sobie tego nie uświadamiałam”. To z powodu tej współdzielonej choroby „każdy powrót do tamtego okresu był bolesny”. Dlatego potrzebna jej była pisarska autoterapia, którą po latach Justyna podjęła dla siebie, ale też dla Ani, co zdarza się często w rodzinie obciążonej chorobą psychiczną jednej z kobiet. „Właściwie dopiero dziś mogę o tym spokojnie myśleć. Dzięki pisaniu o niej” – wyznaje autorka. W 2000 roku Anna Sobolewska opublikowała Celę, przejmującą osobistą opowieść o wychowywaniu dziecka z dodatkowym chromosomem w 21. parze. W 2024 roku ukazała się Jadwiga Justyny Sobolewskiej – tak samo osobista i równie przejmująca opowieść o ociemniałej babci z depresją.

Szerszemu gronu czytelników Stańczakowa znana jest jako niewidoma przyjaciółka Białoszewskiego, z którym przez kilkanaście lat tworzyła niekonwencjonalny związek (kobiety pozostającej w separacji z mężem mieszkającym za ścianą i homoseksualnego mężczyzny). Sobolewska postanowiła to zmienić, rekonstruując całe życie babci i przypominając jej twórczość. W Jadwidze znajdziemy spis wszystkich „książek i utworów nieopublikowanych” Stańczakowej, który jest bogaty i stanowi dobrą zachętę dla wydawców. Sobolewska nie uprawia jednak literackiej biografistyki, ale psychoetnografię rodzinną. Owszem, kilka razy zaznacza, że chciała uczynić Stańczakową lepiej widoczną w świecie literatury polskiej, ale nie jako krytyczka, choć jej zawodowe kompetencje nie pozostają bez znaczenia. Justyna wspomina, że po śmierci Białoszewskiego Stańczakowa wiele swoich wierszy poświęcała Mironowi, a niektóre z nich pisała w jego imieniu. „Razem lubili romantyczne nawiedzenia przez duchy, ożywianie, przywoływanie zmarłych i w tych wierszach wykonuje gest guślarki” – pisze i postępuje podobnie. Sceptyczna wobec ezoterycznych fascynacji babci, w swojej książce mówi w jej imieniu, czując, że została przez nią „wezwana”. Wezwana, by wreszcie otworzyć stare teczki, wyjąć z nich wspomnienia i wiersze babci, przeczytać je, przemyśleć, zacytować, włączyć w nurt własnej opowieści. „Miałam czasem wrażenie, że piszemy razem”.

Jadwiga to w istocie zapis pewnego obrządku, zarazem literackiego i terapeutycznego, który „odprawia” autorka książki. Sobolewska odkrywa babcię w jej na nowo lub po raz pierwszy przeczytanych utworach, w dokumentach, fotografiach, przedmiotach, wreszcie we własnym, młodzieńczym dzienniku i wspomnieniach mamy. Jako uważna czytelniczka domowego archiwum, a zarazem zdolna pisarka i wnuczka poszukująca dawnego, nieobciążonego chorobą kontaktu z ukochaną babcią, staje się dla Stańczakowej idealnym medium. „Prawdziwym końcem tej historii nie jest jej śmierć, ale to, że dziś może być czytana. Niech mówi” – decyduje i zaczyna pisać. Najpierw ustala fakty, zwłaszcza te dotyczące żydowskiej rodziny Stańczakowej. „Dlaczego nic nie wiemy o Starncmanach” – pyta, odważnie przełamując rodzinną zmowę milczenia na temat samobójczej śmierci pradziadka. Wraca do dzieciństwa i młodości babci, łącząc tę literacką rekonstrukcję z pamięcią o sobie samej w podobnym wieku. Jako dziecko wiele czasu spędzała z babcią, a wehikułem jej wspomnień są używane przez Stańczakową słowa: „szafirowa, seledynowa, karmazynowa…”. To kolory sukienek, które przed wojną nosiła mała Jadwiga. „Całe dzieciństwo w jej wspomnieniach było prześwietlone kolorami” – pisze Justyna i zabarwia nimi czerń choroby, która zdominowała wspomnienie babci. Sukienki to zresztą najważniejszy motyw jej wierszy, materiał („żorżeta, tafta, krepa, aksamit”), z którego stworzyła swój mit szczęśliwej przeszłości. Podkreślając kobiecość, dodawały sił Stańczakowej i Justyna, sama elegancka i atrakcyjna, podobna do babci, nie zlekceważy ich w swojej opowieści. „Miron ją lubił w sukience izraelskiej” – pisze w finale i przytacza wiersz babci z niepublikowanego cyklu Dawne sukienki, który sprawił, że za nią zatęskniła.

Poprzez słowa, zdjęcia, przedmioty Justyna próbuje odczuć babcię w jej niełatwym losie. Atrakcyjnej blondynki z zamożnej rodziny żydowskiej, która podczas wojny każdego dnia jest wystawiona na niebezpieczeństwo śmierci (w zrozumieniu tej sytuacji pomaga jej Marian Berland, autor Dni długich jak wieki). Ambitnej dziennikarki, która powoli traci wzrok i żeby utrzymać się w zawodzie, musi być prymuską, a więc zmęczoną podwójne. Kobiety ociemniałej, która uczy się życia na nowo w surowych warunkach peerelu (w zrozumieniu tej sytuacji pomaga jej Maria Reimann, autorka Nie przywitam się z państwem na ulicy). Na koniec w losie kobiety w depresji, która inaczej niż większość ludzi wiosnę kojarzy z nawrotem choroby, to znaczy lękiem, samotnością, coraz większą rezygnacją. Do tego trzeba dodać separację z mężem, przeżycia związane z nagonką antysemicką roku 1968, życie pod jednym dachem ze straumatyzowanym ojcem. „Jest siła w tym losie. Miała dość i mogła wcześniej zdezerterować” – powiedziała o Stańczakowej inna pisarka współczesna Zyta Rudzka i Justyna przytacza jej głos, żeby docenić siłę babci.

Życie Stańczakowej naznaczone było stratą: ukochanego brata w czasie okupacji, wzroku, zdrowia psychicznego. Trzy ciemności: żałoby, kalectwa, depresji mieszały się w niej ze sobą i pogłębiały. Na szczęście obok Jadwigi pojawiali się też ludzie jak dary, którzy do jej życia wnosili światło. Najpierw Zdzisław Stańczak, mąż, uratował w czasie wojny jej rodzinę od śmierci, a potem Miron Białoszewski nauczył ją w latach siedemdziesiątych XX wieku, jak być artystką i szczęśliwym człowiekiem mimo kalectwa i choroby. „Miron ją zafascynował, ruchliwy, o żywym głosie, skłonny do śmiechu. Wydawał jej się «swój». Choć czasem wybrzydzał na jej wiersze, zniechęcał, potrafiła mu się postawić. «Mam cię w dupie! Chcę pisać i będę pisała»” – czytamy w Dzienniku we dwoje. Gdy zmarł, została sama ze swoją ciemnością i w końcu jej uległa, ale pisać nie przestała.

Jadwiga nie jest opowieścią o klęsce, ale o walce, która czasami polegała na decyzji: zostać w domu czy wziąć laskę i wyjść na ulicę? Ten codzienny heroizm babci Justyna opisuje z empatią i podziwem, nie tracąc przy tym właściwego całej rodzinie Sobolewskich poczucia humoru. Stańczakowa powraca w jej książce ze swoim trudnym życiem, z długo niedocenianą literaturą, z bardzo złożoną osobowością, ale powraca lekko, jakby w zabawie, i w tym także spełnia się jej marzenie o byciu obecną w sposób, który ją cieszył. Nauczyła się go przy Białoszewskim, a Sobolewska odnawia radosną energię ich przyjaźni (spotkań, rozmów, nagrań, wycieczek po Warszawie) w opowieści, która także sporo zawdzięcza autorowi Szumów, zlepów, ciągów. Jak Miron uprawia przecież literaturę całkowicie prywatną, chwilami bardzo intymną, zawsze jednak z pogodnym dystansem do siebie. „Pierwszy raz prowadziłam babcię, kiedy miałam pięć lat. Wywaliłyśmy się na Wspólnej. Było dużo śmiechu” – wspomina na samym początku. Gdy znacznie później babcia próbowała nauczyć ją technik doskonalenia umysłu metodą Evelyn, zapisała w dzienniczku takie zaklęcie: „Rozkazuję, żeby wrócił mi regularny okres”. „Ale żadne ćwiczenia mi nie szły” – dodaje współcześnie.

Gdybym miał najkrócej określić styl Sobolewskiej, użyłbym słów, które wypowiadamy na wiosnę, pod warunkiem że nie mamy depresji: „zieleń”, „pogoda”, „ciepło”, „pachnieć”. „«Materiały parapsychiczne» – tak podpisaną teczkę wyjmuję z szafki, której nie otwierałam przez lata. Pachnie starym papierem. Teraz otwieram ją często i z przyjemnością wdycham ten zapach” – pisze Justyna w połowie swojej opowieści, kiedy wspomnienia przestały już tak boleć, a radość spotkania z nieżyjącą, ale coraz bardziej obecną, wzmogła się i udzieliła także czytelnikowi. Krótkie rozdziały książki Sobolewskiej to świadectwo jej kolejnych odkryć biograficznych, ich tytuły to zapis gry literackiej, jaką prowadzi z babcią (która mówiła o sobie „niewidoma”, „ociemniała”, ale i „niedoślepła”, „ślepak”). Nie dzieliła ze Stańczakową pasji psychotronicznych, ale jej wejścia „w głąb barw” za pomocą ćwiczeń dermooptycznych opisuje z przejęciem, jak również różne rodzaje uprawianych przez nią medytacji. Wszystko, co chroniło babcię przed depresją, jest dla niej cenne i godne uwagi. Przede wszystkim pisanie, ale też czytanie w alfabecie Braille’a, wreszcie nagrywanie, którym zaraziła Białoszewskiego.

Pewnego dnia Sobolewska także zaczyna słuchać, wpada nawet w prawdziwy magnetofonowy trans, który wiele lat wcześniej udzielił się Mironowi. Dzięki Jadwidze Stańczakowej dobrze znam te nagrania, to jej zawdzięczam jedną z największych inspiracji w pracy nad twórczością Białoszewskiego. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku odwiedziłem ją w mieszkaniu na Hożej, pokazała mi rzecz dla niej najcenniejszą: zbiór ponad czterdziestu kaset z głosem poety, który nagrał dla niej mnóstwo wierszy, fragmentów próz, nawet swoją awangardowo‑podwórkową wersję Dziadów na osiemnaście postaci i dwa chóry, czyli Osmędeusze. Razem z Adamem Makowskim, moim kolegą z Instytutu Badań Literackich, przegrałem tę kolekcję starych taśm radzieckich na nowe „tedeki”, o których wspomina Sobolewska. Do dziś pamiętam te niekończące się sesje nasłuchiwania Białoszewskiego. Oryginały trafiły do Muzeum Literatury, kopie pozostały na Hożej i czekały na Justynę, aż je wyjmie, załaduje do starego grundiga i zanurzy się w fonosferze Mirona i Jadwigi.

Stańczakowa podczas nagrań asystowała poecie, szeptała, śmiała się, a potem swoim charakterystycznym głosem dodała rzeczową zapowiedź: „Taśma z archiwum Jadwigi Stańczakowej”. Zafascynowany wyobraźnią ociemniałej przyjaciółki, poeta napisał, a potem nagrał na kasecie numer jeden Wydłużoną rękę, opowiadanie science fiction, którego Sobolewska długo poszukiwała, a potem świetnie je odczytała, traktując ścieżkę audio jak zapis pewnej duchowej przygody niewidomego bohatera, a w istocie babci. Po śmierci Mirona Jadwiga sama zaczęła nagrywać, a były to tanga, te zapamiętane z młodości i te, które układała na wzór piosenek z Kabaretu Kici Koci (sama pisała Kabaret Kizi‑Mizi). Justyna słuchała ich w najgorszym okresie swojego życia, gdy babcia była w szpitalu, a po odbyciu swojej literackiej terapii wróciła do nich, uleczona i pełna zapału. „Kiedy puszczam kasetę, najpierw słyszę: «Poznajesz trąbkę moją, tra ta ta ta, niech duchów się nie boją, w kosmosie wszystko gra…». Słychać, jak się śmieje do siebie…”. I taką roześmianą, w kolorowej sukni, ze światłem w oczach zapamiętujemy Stańczakową z opowieści jej wnuczki.

Justyna Sobolewska: Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej.
Znak,
Kraków 2024, s. 400.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.