Cieniem na silnym związku tych trzech kobiet, zarazem bohaterek książki Sobolewskiej – Justyny, Ani, Jadwigi – położyła się choroba psychiczna najstarszej z nich. Ostatnie lata życia babci były dla Justyny bardzo trudne, jako młoda dziewczyna bała się nawrotów depresji Stańczakowej i wizyt w przerażającym szpitalu psychiatrycznym na Nowowiejskiej, gdzie ją zawożono. „To nie była po prostu depresja, ale zespół paranoidalno‑depresyjny, za każdym razem atak tej choroby był silniejszy. I psychozy, urojenia. Coraz większe pragnienie śmierci” – tłumaczy stan babci, cytując swój dzienniczek z lat dziewięćdziesiątych
Justyna swojej mamy nie obwinia, wspomina jednak, że lata dziewięćdziesiąte
Szerszemu gronu czytelników Stańczakowa znana jest jako niewidoma przyjaciółka Białoszewskiego, z którym przez kilkanaście lat tworzyła niekonwencjonalny związek (kobiety pozostającej w separacji z mężem mieszkającym za ścianą i homoseksualnego mężczyzny). Sobolewska postanowiła to zmienić, rekonstruując całe życie babci i przypominając jej twórczość. W Jadwidze znajdziemy spis wszystkich „książek i utworów nieopublikowanych” Stańczakowej, który jest bogaty i stanowi dobrą zachętę dla wydawców. Sobolewska nie uprawia jednak literackiej biografistyki, ale psychoetnografię rodzinną. Owszem, kilka razy zaznacza, że chciała uczynić Stańczakową lepiej widoczną w świecie literatury polskiej, ale nie jako krytyczka, choć jej zawodowe kompetencje nie pozostają bez znaczenia. Justyna wspomina, że po śmierci Białoszewskiego Stańczakowa wiele swoich wierszy poświęcała Mironowi, a niektóre z nich pisała w jego imieniu. „Razem lubili romantyczne nawiedzenia przez duchy, ożywianie, przywoływanie zmarłych i w tych wierszach wykonuje gest guślarki” – pisze i postępuje podobnie. Sceptyczna wobec ezoterycznych fascynacji babci, w swojej książce mówi w jej imieniu, czując, że została przez nią „wezwana”. Wezwana, by wreszcie otworzyć stare teczki, wyjąć z nich wspomnienia i wiersze babci, przeczytać je, przemyśleć, zacytować, włączyć w nurt własnej opowieści. „Miałam czasem wrażenie, że piszemy razem”.
Jadwiga to w istocie zapis pewnego obrządku, zarazem literackiego i terapeutycznego, który „odprawia” autorka książki. Sobolewska odkrywa babcię w jej na nowo lub po raz pierwszy przeczytanych utworach, w dokumentach, fotografiach, przedmiotach, wreszcie we własnym, młodzieńczym dzienniku i wspomnieniach mamy. Jako uważna czytelniczka domowego archiwum, a zarazem zdolna pisarka i wnuczka poszukująca dawnego, nieobciążonego chorobą kontaktu z ukochaną babcią, staje się dla Stańczakowej idealnym medium. „Prawdziwym końcem tej historii nie jest jej śmierć, ale to, że dziś może być czytana. Niech mówi” – decyduje i zaczyna pisać. Najpierw ustala fakty, zwłaszcza te dotyczące żydowskiej rodziny Stańczakowej. „Dlaczego nic nie wiemy o Starncmanach” – pyta, odważnie przełamując rodzinną zmowę milczenia na temat samobójczej śmierci pradziadka. Wraca do dzieciństwa i młodości babci, łącząc tę literacką rekonstrukcję z pamięcią o sobie samej w podobnym wieku. Jako dziecko wiele czasu spędzała z babcią, a wehikułem jej wspomnień są używane przez Stańczakową słowa: „szafirowa, seledynowa, karmazynowa…”. To kolory sukienek, które przed wojną nosiła mała Jadwiga. „Całe dzieciństwo w jej wspomnieniach było prześwietlone kolorami” – pisze Justyna i zabarwia nimi czerń choroby, która zdominowała wspomnienie babci. Sukienki to zresztą najważniejszy motyw jej wierszy, materiał („żorżeta, tafta, krepa, aksamit”), z którego stworzyła swój mit szczęśliwej przeszłości. Podkreślając kobiecość, dodawały sił Stańczakowej i Justyna, sama elegancka i atrakcyjna, podobna do babci, nie zlekceważy ich w swojej opowieści. „Miron ją lubił w sukience izraelskiej” – pisze w finale i przytacza wiersz babci z niepublikowanego cyklu Dawne sukienki, który sprawił, że za nią zatęskniła.
Poprzez słowa, zdjęcia, przedmioty Justyna próbuje odczuć babcię w jej niełatwym losie. Atrakcyjnej blondynki z zamożnej rodziny żydowskiej, która podczas wojny każdego dnia jest wystawiona na niebezpieczeństwo śmierci (w zrozumieniu tej sytuacji pomaga jej Marian Berland, autor Dni długich jak wieki). Ambitnej dziennikarki, która powoli traci wzrok i żeby utrzymać się w zawodzie, musi być prymuską, a więc zmęczoną podwójne. Kobiety ociemniałej, która uczy się życia na nowo w surowych warunkach peerelu (w zrozumieniu tej sytuacji pomaga jej Maria Reimann, autorka Nie przywitam się z państwem na ulicy). Na koniec w losie kobiety w depresji, która inaczej niż większość ludzi wiosnę kojarzy z nawrotem choroby, to znaczy lękiem, samotnością, coraz większą rezygnacją. Do tego trzeba dodać separację z mężem, przeżycia związane z nagonką antysemicką roku 1968, życie pod jednym dachem ze straumatyzowanym ojcem. „Jest siła w tym losie. Miała dość i mogła wcześniej zdezerterować” – powiedziała o Stańczakowej inna pisarka współczesna Zyta Rudzka i Justyna przytacza jej głos, żeby docenić siłę babci.
Życie Stańczakowej naznaczone było stratą: ukochanego brata w czasie okupacji, wzroku, zdrowia psychicznego. Trzy ciemności: żałoby, kalectwa, depresji mieszały się w niej ze sobą i pogłębiały. Na szczęście obok Jadwigi pojawiali się też ludzie jak dary, którzy do jej życia wnosili światło. Najpierw Zdzisław Stańczak, mąż, uratował w czasie wojny jej rodzinę od śmierci, a potem Miron Białoszewski nauczył ją w latach siedemdziesiątych
Jadwiga nie jest opowieścią o klęsce, ale o walce, która czasami polegała na decyzji: zostać w domu czy wziąć laskę i wyjść na ulicę? Ten codzienny heroizm babci Justyna opisuje z empatią i podziwem, nie tracąc przy tym właściwego całej rodzinie Sobolewskich poczucia humoru. Stańczakowa powraca w jej książce ze swoim trudnym życiem, z długo niedocenianą literaturą, z bardzo złożoną osobowością, ale powraca lekko, jakby w zabawie, i w tym także spełnia się jej marzenie o byciu obecną w sposób, który ją cieszył. Nauczyła się go przy Białoszewskim, a Sobolewska odnawia radosną energię ich przyjaźni (spotkań, rozmów, nagrań, wycieczek po Warszawie) w opowieści, która także sporo zawdzięcza autorowi Szumów, zlepów, ciągów. Jak Miron uprawia przecież literaturę całkowicie prywatną, chwilami bardzo intymną, zawsze jednak z pogodnym dystansem do siebie. „Pierwszy raz prowadziłam babcię, kiedy miałam pięć lat. Wywaliłyśmy się na Wspólnej. Było dużo śmiechu” – wspomina na samym początku. Gdy znacznie później babcia próbowała nauczyć ją technik doskonalenia umysłu metodą Evelyn, zapisała w dzienniczku takie zaklęcie: „Rozkazuję, żeby wrócił mi regularny okres”. „Ale żadne ćwiczenia mi nie szły” – dodaje współcześnie.
Gdybym miał najkrócej określić styl Sobolewskiej, użyłbym słów, które wypowiadamy na wiosnę, pod warunkiem że nie mamy depresji: „zieleń”, „pogoda”, „ciepło”, „pachnieć”. „«Materiały parapsychiczne» – tak podpisaną teczkę wyjmuję z szafki, której nie otwierałam przez lata. Pachnie starym papierem. Teraz otwieram ją często i z przyjemnością wdycham ten zapach” – pisze Justyna w połowie swojej opowieści, kiedy wspomnienia przestały już tak boleć, a radość spotkania z nieżyjącą, ale coraz bardziej obecną, wzmogła się i udzieliła także czytelnikowi. Krótkie rozdziały książki Sobolewskiej to świadectwo jej kolejnych odkryć biograficznych, ich tytuły to zapis gry literackiej, jaką prowadzi z babcią (która mówiła o sobie „niewidoma”, „ociemniała”, ale i „niedoślepła”, „ślepak”). Nie dzieliła ze Stańczakową pasji psychotronicznych, ale jej wejścia „w głąb barw” za pomocą ćwiczeń dermooptycznych opisuje z przejęciem, jak również różne rodzaje uprawianych przez nią medytacji. Wszystko, co chroniło babcię przed depresją, jest dla niej cenne i godne uwagi. Przede wszystkim pisanie, ale też czytanie w alfabecie Braille’a, wreszcie nagrywanie, którym zaraziła Białoszewskiego.
Pewnego dnia Sobolewska także zaczyna słuchać, wpada nawet w prawdziwy magnetofonowy trans, który wiele lat wcześniej udzielił się Mironowi. Dzięki Jadwidze Stańczakowej dobrze znam te nagrania, to jej zawdzięczam jedną z największych inspiracji w pracy nad twórczością Białoszewskiego. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych
Stańczakowa podczas nagrań asystowała poecie, szeptała, śmiała się, a potem swoim charakterystycznym głosem dodała rzeczową zapowiedź: „Taśma z archiwum Jadwigi Stańczakowej”. Zafascynowany wyobraźnią ociemniałej przyjaciółki, poeta napisał, a potem nagrał na kasecie numer jeden Wydłużoną rękę, opowiadanie science fiction, którego Sobolewska długo poszukiwała, a potem świetnie je odczytała, traktując ścieżkę audio jak zapis pewnej duchowej przygody niewidomego bohatera, a w istocie babci. Po śmierci Mirona Jadwiga sama zaczęła nagrywać, a były to tanga, te zapamiętane z młodości i te, które układała na wzór piosenek z Kabaretu Kici Koci (sama pisała Kabaret Kizi‑Mizi). Justyna słuchała ich w najgorszym okresie swojego życia, gdy babcia była w szpitalu, a po odbyciu swojej literackiej terapii wróciła do nich, uleczona i pełna zapału. „Kiedy puszczam kasetę, najpierw słyszę: «Poznajesz trąbkę moją, tra ta ta ta, niech duchów się nie boją, w kosmosie wszystko gra…». Słychać, jak się śmieje do siebie…”. I taką roześmianą, w kolorowej sukni, ze światłem w oczach zapamiętujemy Stańczakową z opowieści jej wnuczki.