Trudno coś dodać. Niech Marek Zieliński mówi, a ja tylko wskażę zdanie z ostatniego akapitu, które dziś nabiera nieco innego smaku: „W każdym razie przygotowując się do śmierci, co polecam także i osobom dużo ode mnie młodszym, staram się porządkować i nadać jakiś porządek napisanym i przygotowywanym tekstom”.
Paweł Orzeł
No i proszę pamiętać, że – co prawda jako bardzo młody człowiek, z prowincjonalnymi kompleksami – w wieku osiemnastu lat miałem za sobą najważniejsze przeżycie pokoleniowe: udział w wydarzeniach marcowych, rozpoczętych na Uniwersytecie Warszawskim. Uczestniczyłem w mityngach, w całodobowym strajku na Wydziale Polonistyki, uciekałem 8 marca przed atakiem przebranych w kombinezony robotnicze aktywistów, będących odwodami milicyjnymi, pozbieranymi z różnych szkół podoficerskich czy oficerskich. Po takich doświadczeniach – zresztą wspartych wcześniejszym oglądem rzeczywistości PRL na poziomie prowincjonalnego, ale bardzo dobrego liceum we Włocławku, w którym moimi nauczycielami byli absolwenci przedwojennych uniwersytetów, uciekinierzy z Wilna – kariera w zgrzebnym wymiarze realnego socjalizmu była niezbyt kusząca, a literatura stanowiła formę ucieczki. Rodzaj niszy, w której – co prawda – materialnie niewiele dało się osiągnąć, ale na pewno można się było czuć bezpieczniej niż w klasycznym informacyjno-publicystycznym dziennikarstwie (poza polonistyką ukończyłem także dziennikarstwo, w tamtym czasie o podyplomowym charakterze, oraz próbowałem studiować filozofię).
Na tym dość obszernie przedstawionym tle społeczno-politycznym literatura nie tylko nie była ważną częścią mojego życia, lecz także nie do końca traktowałem ją serio. Te nowe nazwiska przywołane przez Pana były dla mnie wówczas, chociaż już nie dzisiaj, gdy bardziej doceniam ich osiągnięcia, czymś mało prawdziwym i bardziej wymyślonym niż realnym. Czy tak było? Nie jestem już tak bardzo pewny. I nie tylko z ostrożności patrzę na tych pisarzy inaczej, gdyż nie chcę krzywdzić tego, co nazywano nową literaturą, a co wtedy usilnie promował Henryk Bereza. Nie mam jednoznacznego przeświadczenia o kryjącej się za tym wielkiej pomyłce.
Miałem je jednak wtedy i cały czas w trakcie czytania tej prozy towarzyszyło mi wyrosłe na gruncie radykalizmu młodego człowieka poczucie udawania i kreowania niesprawdzalnych wartości. Nie do końca rozumiałem, jak Henryk Bereza mógł w to wierzyć, był przecież uznanym krytykiem literackim, uczestniczył aktywnie w życiu literackim zarówno jako recenzent, jak i jeszcze silniej poprzez swoją pracę w miesięczniku „Twórczość”. Zresztą znakomitym periodyku, odstającym na korzyść od większości prasy literackiej tamtego czasu i porównywalnym jedynie z najlepszymi pismami niemieckiego, francuskiego czy anglosaskiego obszaru językowego. Co nie zmienia mojej ówczesnej negatywnej oceny w tym akurat obszarze roli Berezy. Wydawało się, że w gruncie rzeczy krzywdził tych początkujących pisarzy, wprowadzając ich na salony i ułatwiając debiut.
A dlaczego nie udało się większości tych nazwisk ocalić? Przyczyn tego, że „większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane”, jest wiele. Większość z nich usytuowałbym poza kontekstem stricte literackim. Czas, który nadchodził, był wybitnie bezlitosny dla tego rodzaju prozy. Może zresztą i dla innej także. Warto przypomnieć losy pisarzy spoza stajni Berezy: Janusza Andermana, Jana Komolki.
Anderman był obdarzony znakomitym słuchem i wyczuciem słowa. Uważam go za prawdopodobnie największy talent prozatorski tamtego okresu, ale on także nie ocalił siebie. I w gruncie rzeczy nie przetrwał. Wykoleił się nie tylko swoim późniejszym akcesem do twórczości komercyjnej. W większym stopniu niż postawienie na światowe pokusy w ich zgrzebnym polskim wariancie, zniszczyła go słabość naszego wewnętrznego życia kulturalnego, spłaszczenie hierarchii, anomia. Anderman zaczął zarabiać, ale przestał wnosić nowe wartości, rozmienił je w felietonistyce, w dodatku żenująco zideologizowanej w duchu politycznej poprawności.
Także w tamtym okresie rozpoczęła się twórczość Janusza Węgiełka, znakomicie debiutującego w „Twórczości” świetnym Odpustem w Opinogórze, zarekomendowanym do druku przez Stryjkowskiego, pomieszczonym potem w tomie Opowiadania awanturnicze z 1975 roku. Węgiełek szybko jednak złamał pióro i przez dwadzieścia lat niczego nie opublikował. Co też jest jakimś świadectwem nietrwałości ocenianego jako całość zjawiska „prozy nowych nazwisk”. Jednak nie tyle w konsekwencji jej słabości literackich, ile wskutek trwającej od długiego czasu zapaści polskiej kultury, nastawionej na neutralizację tego, co odmienne, i niszczącej bodźce rozwoju i prawdziwej konkurencji.
Mniejsza z tym, że Henryk Bereza w swoich comiesięcznych zapiskach na łamach „Twórczości” przeinterpretowywał rzeczy, które pod jego świetnym piórem nabierały nowej wartości, innej niż miały i zapewne chciały mieć. Niegdyś w moim może nazbyt emocjonalnym i nieco młodzieńczym ówczesnym odbiorze uznałem książki Ryszarda Schuberta (Panna Lilianka i Trenta Tre) czy Marka Słyka (W barszczu przygód) za rodzaj artystycznej klęski, kolaps artystyczny. Za ucieczkę przed prawdą o sobie i świecie, w jakim żyją, co można zapewne zrozumieć. I co jedynie pod piórem Berezy nabrało cech czegoś nowego – przełomu literackiego, językowego, prowadzącego do odkrycia nowej artystycznej formuły.
Dzisiaj, kiedy Henryk Bereza już od dawna nie żyje, a niedawno umarł Słyk i większość tamtych nazwisk znajduje się już w krainie zapomnienia, powiem szczerze, że bardzo mi ich żal i czuję wstyd z powodu tej dawnej jednoznaczności sądów. Zarówno wobec krytyka, jak i obiektu jego krytycznych fascynacji. W gruncie rzeczy krytyk w swoim poszukiwaniu nowej literatury, może nawet w swojej próbie wyjścia poza zewnętrzne obciążenia, z jakich sobie dobrze zdawał sprawę, próbował ratować krajową literaturę przed ingerencją polityki i polityków. To się nie udało, a izolując ich od tego co zewnętrzne i co wyraźnie nadchodziło w przebłyskach rodzącego się buntu, skrzywdził wypromowanych na krótko pisarzy. Stworzył cieplarniane warunki dla tej prozy, która nie była w stanie przetrwać bez niego i jego opiekuńczej troski. W jakimś sensie nie tylko tych pisarzy, lecz także samego siebie zamykał w tej niszy i chronił przed światem.
Publikując wiele lat temu w „Tygodniku Powszechnym” jeden z tekstów o tej prozie, miałem podobno doprowadzić do psychicznej zapaści Berezy, który nazwał moją opinię – jeśli zostało mi to prawdziwie przekazane – „słowami, jakie zabijają”. Czy byłoby to potwierdzeniem swoistej miękkości zarówno krytyka, jak i jego podopiecznych? Ich niedostosowania do czasu, który nadchodził i był o wiele bardziej okrutny niż nasze nadzieje i wiara w zmiany. Zapewne dzisiaj wyrzekłbym się ówczesnej pryncypialności i potraktował tamtą prozę inaczej, mniej dosadnie. Co nie zmieni jej oceny w jednym. Tego rodzaju literatura nie mogła przetrwać w rzeczywistości gardzącej pięknem, odrzucającej estetyczne wartości na rzecz nihilizmu. I nie przetrwała.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]