Leśmian, Iwaszkiewicz czy Rymkiewicz nie znaleźli dla mnie czasu. Byli zajęci innym czasem – ich własnym, nieuładzonym, którego niczym nie liczą, nawet wątłą jak źdźbło trawy wskazówką zegara. Jeśli ktoś się obruszy, że ich czas bez zegara jest niecywilizowany, wręcz „nieokrzesany”, a fortunniej „nieobyty”, tylko temu przyklasnę.
Poeci‑ogrodnicy rozglądali się za tym, co pogrzebane. Szybko popadli w konfuzję: nic nie było pogrzebane. W którąkolwiek stronę ogrodu poszli, wszystko wszędzie żyło. Więcej: wszystko żywe było wolne i równe sobie, wszystko ze wszystkim z zapałem się bratało. Mógłbym zażartować, że to z okazji 14 lipca – bo wtedy tam byłem – i wolność, równość, braterstwo były od święta. Ale nie – to nieprzejednane zdziczenie, niepohamowane zarastanie jednego drugim nie ma nic z rewolucji. Jest takie od stu lat! Wyłania się z długich dziejów tego kawałka, kawałeczka Zamojszczyzny. Wyłania się z zaświatów lub z czegoś obok… A może z duchoty tamtego 14 lipca 2025 roku, nie wiem…
Historię tego ogrodu zaczęli pisać pradziadkowie obecnych gospodarzy, Janusza i Wiesława, braci na wskroś tutejszych, tu „powstałych” i stąd, i tylko stąd, kiedyś – oby za wieki – odchodzących dokądś indziej. Tylko dokąd, kiedy tu tak dobrze? Pradziadkowie nabyli ten kawałek, kawałeczek ziemi, by nim władać, władać szaleńczo – idąc bardziej za Zborowskim niż Zamojskim – po roku 1925, kiedy w
Nade wszystko jednak dzieje tego ogrodu opowiadają trawy, paprocie, łodygi, łodyżki, liście i listki. Mówią wieloma językami. Język traw, „trawiata”, szumi głoskami „sz” i „cz”. Język łodyg, „łodygina”, nadużywa samogłosek, z upodobaniem przeciąga „a”, „o” i „u”. Język paproci, „paprotunia”, mamroce, a język liści, „listiana”, jest śmieszniejszy od czeskiego. Wyobraźmy sobie nierealną mowę roślin i spytajmy, czy wśród mówiących roślin żyłoby się nam ciekawiej. Albo przynajmniej: czy Dziwny ogród Mehoffera jest ciekawszy od tysięcy innych obrazów przedstawiających „prawdziwe” ogrody? Tęsknimy za dziwnością czy nie?
„Mój” zamojski ogród zadaje moc pytań. Kiedyś się namyślił i postanowił być nieokiełznany. Nie chce panować. Nie bawi go porządek. Lubi anarchię? Po kątach panoszą się (i niczego nie knują) skupiska roślin, czasem – zdaje się – bez ładu i składu strzelają w górę eksperymenty na miarę dadaizmu czy futuryzmu (bo ten ogród wie, co to dadaizm i futuryzm). Zachodzą na siebie „poetyckie” konwencje i epoki. Rośliny modne przed laty współżyją z głośnymi teraz. Czy ten ogród jest w czymkolwiek zaniedbany? Właśnie nie – wyzwolenie wymaga codziennej pielęgnacji.
Idąc do tamtego ogrodu, idąc do roślin i ludzi, Wiesława, Janusza i Julii, jego żony, trzeba przystanąć przed furtką. Powstała na przełomie niewolnej i wolnej Polski i nie jest doskonała. Przełomy mają kłopot z doskonałością. Jeszcze rosną starsze rośliny i starsi ludzie, a już wyrastają rabatki z najmłodszymi. Tamten osiemdziesiąty dziewiąty przenosiły z epoki do epoki wojownicze żółwie Ninja. Ależ się nadźwigały!
Za furtką jest ścieżka, a dalej pergola. Pergola nie notuje prędkości wędrujących tamtędy ślimaków, dżdżownic czy mrówek albo poziomu hałasu latających nad nimi komarów. Tak, w tym świecie, tam za światem, mrówki i komary chełpią się potęgą. Ich królestwa, wojska lądowe i powietrzne, są nieujarzmione. Anachroniczny pakt o nieagresji niby śmieszy, ale i przypomina, że ogród jest mądrzejszy od człowieka. Za pergolą rozrasta się wszystko. Także siedemdziesięcioletnia studnia z dziecięcymi twarzami Januszka i Wiesia. Chłopcy przeglądali się w lustrze wody jak Narcyz Caravaggia, „zrośnięty z wodą” – i więcej o tym nie mówmy. A narcyzy – żeby o nich nie zapomnieć – są tu jako żywo! Otwierają sezon pod murem z cegieł ze starej cegielni. Na tę uwerturę mają dwa‑trzy tygodnie. Dobrze nie wybrzmią, a już zagłuszają je paprocie, jakby były w ludzkiej orkiestrze sekcją instrumentów dętych blaszanych, zawsze za głośnych, ciut nierównych. Ho, ho, ogród bywa rozhukaną orkiestrą! W marcu jest skradającym się Bolerem, w maju błyskawicznie rosnącym glissandem z Błękitnej rapsodii, w sierpniu ułożoną Pastoralną, w listopadzie Symfonią pieśni żałosnych. Może tak, co?
Ogród i człowiek w ogrodzie, nie mówiąc o wszędobylskich roślinach, zwierzątkach, zapachach i… uczuciach, może być zdziczały albo uporządkowany, jak kto woli. Natchniona zdziczałość cieszy się z nawarstwiania życia, duszenia, wstawania, znów duszenia, z pobudki i zasypiania. Darwinizm, nihilizm tyle mają do powiedzenia… Owszem za dużo w tym trwogi, ale jeśli już, to zawsze uciekniemy w sielskie ogrody i jasne reguły wschodów i zachodów słońca. Chyba że ktoś się uprze i będzie tkwił w oczekiwaniu na burze gradowe, klęski i zawieruszenia, które Janusz i Wiesław do dziś wspominają. Choćby to, co spadło na nich z nieba we wtorek po południu 12 sierpnia 1986 roku i przekroiło na pół ich braterski tunel z dzielnymi pomidorami, które ani myślały wieszczyć koniec świata. Z kąta ogrodu podziwiali grad Leśmian, Iwaszkiewicz i Rymkiewicz. Dobrotliwie kiwali głowami. Uśmiechali się. Trochę zmokli.