11/2022

Antoni Kroh

W Pradze przed sześćdziesięciu laty

Biuro podróży Spółdzielni Turystycznej „Gromada” mieściło się na parterze Domu Chłopa, przy placu Wareckim. Pracowałem tam niedługo, ale ta robota wywarła wielki wpływ na moje dalsze życie. Na moście granicznym w Cieszynie odbierałem czeskie i słowackie wycieczki autokarowe, potem Oświęcim (przerażające uwagi normalnych, skądinąd sympatycznych ludzi, trudno mi było to znieść, zwłaszcza za pierwszym razem), Kraków, a jeśli nie Kraków, to Jasna Góra (dociekliwe pytania w cztery oczy, przekupnie, kieszonkowcy; od czasu do czasu spośród uczestników wyprawy wyłaniał się ważniak, mający na nas baczenie po linii moralno-politycznej, wyjmował mi z ręki mikrofon i pouczał, że przyjechaliśmy zwiedzić zabytek, nic więcej, sakralny charakter tego miejsca to wewnętrzna sprawa Polaków, nie należy więc klękać ani się żegnać). Warszawa, Gdynia (Nabrzeże Czechosłowackie! Statki pod banderą czechosłowacką!), Hel (wypominano mi gorzko, że jeśli w gospodzie nie ma zachwalanych smażonych węgorzy, to dlatego, że Polacy nie lubią Czechów, odmawiają, bo słyszą czeską mowę), Wrocław (przekonywano mnie kilka razy, że po drugiej wojnie Dolny Śląsk, w tym prastary czeski Vratislav, winien przypaść Czechosłowacji, tego wymagała dziejowa sprawiedliwość, obciążano mnie osobistą odpowiedzialnością, że stało się inaczej), Kudowa (Kotlina Kłodzka też należała się Czechom, tam przecież były czeskie wsie, również moja wina), czasem Łysa Polana. Wtedy robiłem sobie prezent i szedłem do Pięciu Stawów albo do Zakopanego przez Psią Trawkę.

Służyłem pilnie, douczałem się, zacząłem naśladować ichniejszą mowę, nawet dwie. W mówieniu po słowacku była mi wielce pomocna gwara podhalańska, pamiętana z dzieciństwa. Udawałem płynne mówienie, robiłem postępy, inni piloci zazdrościli. – Gdzie pan się tak świetnie nauczył? Chwalili, bo byli Polakami, języki czechosłowackie znali tylko ze słyszenia, nie dostrzegali moich elementarnych błędów.

Każde dziecko uczy się mówić w ten sposób, najskuteczniejszy z możliwych – uważnie słuchać i powtarzać, powtarzać, nie zrażać się, i jeszcze raz.

Ktoś mi poradził, żebym przed każdą wycieczką sprawdzał, skąd pochodzą uczestnicy, przeczytał choćby kilka zdań na temat ich małej ojczyzny i wplatał do rozmowy, to robi miłe wrażenie. Przydało się. Tak oto powstawał, wstyd przyznać, fundament mojej wiedzy na temat najbliższych sąsiadów. Jako że w latach sześćdziesiątych XX wieku można było być prymusem, studiując historię czy etnografię, a o Czechach i Słowakach nie wiedzieć podstawowych rzeczy. Na przykład tego, że są to dwa narody o odmiennej historii i odmiennej świadomości, a język czeski różni się od słowackiego. „Za granicą bywam w Czeskich Tatrach” – śpiewał Bogdan Łazuka. Nie zauważyłem, aby to komuś wadziło.

Nagrodzili mnie za tę służbę, zresztą może nikogo innego nie mieli pod ręką, i wysłali jesienią jako pilota na czterodniową wycieczkę do Pragi.

To był szok, omamienie. Cztery dni ekstazy, zachwycenia, pasmo niespodzianek, i znów, i znów, i jeszcze, jeszcze. Na tej ulicy, na tamtej, za rogiem.

Nad miastem wznosiła się góra, cała w kolorach jesieni. Na ścieżkach liści prawie po kolana, można brodzić, szurać nogami jak w dzieciństwie. Iść przed siebie, zawsze trafiało się na coś pięknego, zaskakującego. Parę kroków, i znów coś. Październikowe słońce, takie w sam raz, nie za ciepłe, jak u nas we wrześniu. Melancholijna poro, oczu oczarowanie. Przedwojenne samochody, przedwojenne tramwaje. Niczym na starych fotografiach, ale żywe, niektóre tramwaje uśmiechnięte, połyskują mosiądzem. Konduktorzy ogoleni, w czystych uniformach, naprawdę. Bramy domów przedwojenne, zapewne jeszcze starsze. I zupełny brak powojennego budownictwa. A może na tyle wtopiło się w dawniejszą zabudowę, że nie razi.

Stara apteka. Cała ściana szufladek, żadnej nie brakowało, białe porcelanowe etykietki, staranne czarne litery sprzed stu lat, nie bazgroły na skrawkach papieru albo na przylepcu, jak u nas. Są u siebie, służą kolejnym generacjom, bo tak ma być i tak będzie aż do końca świata. Skądże miałem wiedzieć, że przeżyję tę aptekę i gdy przyjdę po niewielu latach, zobaczę napis, że nie apteka, lecz oddział Muzeum Narodowego, open w godzinach takich a takich, wstęp tyle i tyle, leków nie sprzedajemy. A po kilku następnych latach nie zastanę apteki, lecz art gallerysouvenirs i już nie będę pewien, czy to tu.

Antyczny zegar, akurat wybił godzinę, jakby na moje powitanie.

Poklasztorny sad, otoczony wielkomiejską zabudową, nieogrodzony, dostępny dla wszystkich chętnych. Środkiem chodniczek – ktoś dreptał pod górę, ktoś w dół, obojętnie mijając dojrzałe gruszki wiszące na drzewach. Niektóre leżały w trawie, tylko sięgnąć. Za nimi barokowe wieże kościelne i potężne gmachy z dziesiątkami okien. Akurat słońce w nich się odbijało. Jakbym wszedł w obraz naiwnego malarza pod tytułem „Jesień w zaświatach”.

Budowle szare, senne, niebywałej urody, niektóre wyglądały na bezpańskie. Wotywny kościół Matki Boskiej Zwycięskiej, upamiętniający jedną z największych czeskich klęsk narodowych, kręćka można było dostać, gdy się o tym czytało, jakie to było wciągające! Wewnątrz Pražské Jezulátko, po naszemu Jezusicek, wówczas nie atrakcja turystyczna, lecz barokowa figurka, do której modlili się mieszkańcy tego bezbożnego miasta. Głuche, bezludne zaułki, można było iść środkiem jezdni i gapić się to na jedną, to na drugą pierzeję. Zabite okiennicami, obsztrumpane wystawy sklepowe, kraty, pajęczyny, skoble, łańcuchy, kłódki, niektóre zardzewiałe. Żywe pomniki Zwycięskiego Lutego 1948, kiedy to komuniści przejęli władzę i rozpędzili prywatną inicjatywę, rzecz jasna dla dobra ludu oraz w imię świetlanej przyszłości.

Nagle, za rogiem, ni z tego, ni z owego sklep warzywniczy, przed nim na chodniku wystawione skrzynki, w nich cytryny, pomarańcze, winogrona. Pusto, nie ma kolejki. Młody warszawiak przystanął, gapi się, oczom nie wierzy.

Praga początku lat sześćdziesiątych XX wieku to były plebejskie knajpki co kilkadziesiąt kroków. Siadałem, kelner bez pytania stawiał kufel chłodnego piwa. Natychmiast pojąłem zasadniczą różnicę między piwem ciepłym a zimnym, pod tym względem rychło się wynarodowiłem, odtąd polskiego piwa do ust nie brałem.

Na pomnik Stalina nie zdążyłem się załapać, bo kilka lat wcześniej wysadzono go w powietrze, ale kupiłem sobie przewodnik z 1960 roku, częściowo nieaktualny, na szczęście innego nie było, miałem więc rysunek i opis tego monumentu. Istniała wówczas w Pradze obsługa ruchu turystycznego, ale znowu nie taka, żeby corocznie wydawać nowy przewodnik. Plan miasta był także sprzed kilku lat. W hotelu, gdzie nocowaliśmy, nie było łazienek ani umywalek, za to w każdym pokoju stała na taborecie miednica, obok dzbanek z wodą, to również przejmowało mnie wzruszeniem, jakby głos z tamtego świata. W kącie zaś antyczny kaloryfer, żeliwny, z początku stulecia, z fidrygałkami i napisem kalt–warm na pokrętle.

Ale Stalin – stanąłem na moście z przewodnikiem w ręce, gapiłem się to na rysunek, to znów na skarpę, cokół bez pomnika i monumentalne schody donikąd. Mam ten przewodnik do dzisiaj. Z biegiem lat zebrało się kilka metrów bieżących książek o Pradze, w tym dwie mojego autorstwa, nie wiem, komu się po mojej śmierci przydadzą, ale ten pierwszy przewodnik, „święty i czysty jak pierwsze kochanie” (no, może trochę przesadzam) wciąż mam, lubię do niego od czasu do czasu zaglądać i czytać o Atlantydzie nad Wełtawą, którą widziałem na własne oczy, choć coraz trudniej mi w to uwierzyć, bo to było sześćdziesiąt lat temu.

Jeździłem do Pragi co kilka lat, dlatego tym łatwiej było mi dostrzegać, jak znikają stare tramwaje i samochody, a nawet całe torowiska, jak choćby to z Placu Wacława, wciskają się zaś nowe, z aroganckimi minami. Bazaltowe kostki nikną pod asfaltem, sklepiki już pozajmowane, znajome przytulne knajpki nikną albo przeistaczają się w wielogwiazdkowe restauracje. Na moich oczach nostalgiczne miasto duchów stało się atrakcją turystyczną, jedną z największych w Europie. Gdy ten proces się zaczynał, przyjechali do Pragi specjaliści z Wenecji, przestrzec, jakie szkody może wyrządzić dostosowanie miasta do masowej turystyki. Ale ich nie posłuchano.

Kiedyś na Kampie trafiłem na imprezę dla turystów, pseudofolklor, kramiki, zmęczona dziewczyna sprzedawała publikacje krajoznawcze. – A nie ma pani czegoś po czesku? – spytałem. Dziewczyna się rozpromieniła. – Jezus Maria, wreszcie rodak! Jak mi miło!

Z pierwszego pobytu zapamiętałem Złotą Uliczkę, była pusta, cicha, bajkowa, nogi się pode mną ugięły z wrażenia. Po latach zaszedłem tam ponownie. Bilet wstępu, elektryczna bramka, tłum głowa przy głowie, w miniaturowych domkach suweniry, biżuteria, foldery w kilku językach. Ruch jednokierunkowy. „Tu wlata tam wylata akwa destilata”. Babcia Praga niemało zainwestowała, choćby w miejsca noclegowe, bo w latach sześćdziesiątych było ich tyle, co kot napłakał. Więc teraz się odkuwa. Na Most Karola dzięki Bogu wstęp wolny, aż dziwne, bo tłum wali jak dzień długi, z obu stron, każdy przecież by zapłacił, ja też, tubylcom można wystawić stałe przepustki.

Przez ciżbę turystów przemykają miejscowi. Można ich rozpoznać, bo różnią się ubiorem, nieco inaczej spoglądają, inaczej idą, co innego niosą. To głównie oni są klientami niewielkich, przytulnych sklepów spożywczych i warzywniczych, które można wypatrzeć przy pewnej dozie dobrej woli.

Do kościoła św. Mikołaja na Małej Stranie wstęp za biletami, ale na drzwiach karteczka: Dla modlących się wstęp bezpłatny w godz. 9–11, drzwi na lewo.

– Ha, ciekawe. Może będą sprawdzać, czy naprawdę się modlę, czy też przyszedłem pogapić się bezpłatnie na tamtejszy obłędny barok, bo zwyczajnie się za nim stęskniłem.

Fragment książki Anioł Śmierci z kilku stron, która ukaże się nakładem Wydawnictwa „Iskry”.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.