3/2025

Krzysztof Bielecki

W przededniu

Przeddzień jest zbędny i niesłuszny. W przededniu napisania Piosenki o końcu świata Miłosz żył w najlepsze. Wstał, umył się, zjadł śniadanie, kromkę chleba z miodem, kawałek sera, plasterek pomidora, wypił herbatę. Potem wyjrzał przez okno. Nie wiedział, że to przeddzień. Że jutro przyjdzie na świat Piosenka o końcu świata.

Najtrudniej wyjrzeć przez okno dużemu poecie. Mniejszemu łatwiej. A najmniejszemu – to już fraszka. I jacy by nie byli naprawdę – codziennie wyglądają przez okno, bo codziennie za oknem jest coś niecodziennego: inna przyszłość, inna wróżba, inny niepokój. A w pokoju nic. Okno jest podszeptem.

Poeta wygląda przez okno po śniadaniu. Prozaik nie – może wyjrzeć i po obiedzie. Zresztą zanim wyjrzy, to spojrzy. To znaczy najpierw spojrzy na okno, a dopiero potem podejdzie i wyjrzy. Między spojrzeniem a wyjrzeniem jest przepaść.

Dramaturg nie ma okna. I tak jego sztuka będzie wystawiona na scenie. A sceny nie mają okien, najwyżej takie udawane. Tylko w Ożenku okno jest prawdziwe. Ale to jedyne takie okno. Proste. Głupie. Mądre. Najwybitniejsze w historii literatury. Poza tym w teatrze jest ciemno. Bez ciemności sztuki nie ma.

Wyglądanie przez okno nie jest błahostką. Nigdy nie wiem, co się stanie. Co jest – mniej więcej wiem. Co będzie – nie. Dlatego nie lubię tego, co jest. Pociąga mnie to, co będzie. Albo: pociąga mnie to, czego jeszcze nie ma. Wyglądam przez okno i pytam o „teraz” i o to, co „nie teraz”. Co po. Pytam o pustkę. Tkwię w przededniu czegoś, co dopiero nastąpi. Przyjdzie moja piosenka – wróżę z fusów. Fusy pocieszają. Przyjdzie dzień, który nie będzie przededniem. Który będę pamiętał całe lata. Bo z tego wielotysięcznego ciągu dni pamiętam raptem o dwunastu. Reszta dni to tylko przedednie tamtych dwunastu. „W przededniu wybuchu drugiej wojny światowej mieszkańcy Wielunia żyli w najlepsze” – ot tak mi się napisało. Lekko – jak na felieton przystało. Jakbym pisał o przededniu powstania Piosenki o końcu świata. Jakbym pisał o dniu niepoważnym. Albo straszniej: nieważnym. Jakby przeddzień był cudaczną formą życia. Oczekiwaniem. Zapowiedzią. Poczwarką dnia. Jakbym ja był… poczwarką.

Przeddzień jest w zaniku. Może kiedyś będzie skamieliną. Może ucieknie w kosmos. Astronauci będą znajdowali jego resztki między Ziemią a Marsem. Najlepsi będą otrzymywali niewidoczną gołym okiem statuetkę „Największej resztki przedednia”. Zmierzający po nagrodę długim jak nieskończoność, przezroczystym dywanem, rozpostartym dwanaście centymetrów nad ziemią, będą udawali, że poruszają się w stanie nieważkości. Rozochocona widownia będzie się kołysała w rytm nieważkich kroków.

Historycy wyprzedzą kosmonautów. Już porzucają hołubione kiedyś formy. „W przededniu wielkich wydarzeń…”. Dziś na takie sformułowania nie ma czasu. Przeddzień nie budzi żadnej ciekawości. Nie ma nic z konkretu. „Stało się nic”. Coraz więcej jest „teraz” lub „teraz, teraz”, a nawet „teraz, teraz, teraz”. „Teraz” zakłóca mój porządek „przedednia”. „Teraz” rozkwita, jak rozkwitają wszelkie media społecznościowe, wysługujące się teraźniejszości bez opamiętania – i jak rozkwitają w nich nowi ludzie. „Teraz” patrzy na „w przededniu” jak środkowy NBA na dżokeja ze Służewca. Teraz dzieje się teraz i już. Teraz się jest i koniec!

Koniec? Staję przed lustrem. Jest przeddzień. Robię selfie. Aha, teraz jestem akurat taki. To, że teraz jestem akurat taki, a nie inny, może być niepoważne. Chyba że to „teraz” sobie zostawię. Odłożę siebie „akurat takiego” na biliony sekund i sięgnę „po niego” za kilka lat. Wtedy „on‑ja tamten” spoważnieje. Wtedy spoważnieje i „tamto teraz”. Więc jak to jest? Przecież „tamto teraz” było ledwie jakimś przededniem. Stało się czymś więcej tylko dlatego, że zostało zachowane w pamięci. I to w jakiej? Nieludzkiej pamięci smartfonu! Usłałem swój smartfon dywanem tysięcy „teraz”. Mam zręcznie żywą „teraz‑matkę”. I chytrze żywego „teraz‑ojca”. Ich „w przededniu” boli. Wracam do nich, kiedy chcę. Czasem niechcący przebiegną mi przed oczami, gdy przeglądam ot tak zdjęcia minionej „teraz‑żony”, minionej „teraz‑córki”, minionego „teraz‑syna”, minionego „teraz‑wnuka” z trzema latami na karku i minionych „teraz‑przyjaciół”. Byli, są, będą. Ich „w przededniu” jest prawie jak „teraz” i prawie nie boli. Przeddzień przemyka w przededniu niepostrzeżenie.

A jednak przeddzień, mimo swej ułomności, ma jedną zuchwałą przewagę nad dniem. Dzień trwa 24 godziny. „W przededniu”, zwłaszcza to z dawnych kronik, zasuszone jak liść w romantycznym pamiętniku, może trwać całe tygodnie, a i rok nie będzie przesadą. Naturalnie nie powiem, że wielki Gogol żył w przededniu wielkiej rewolucji październikowej, ale tak czy siak z tym „w przededniu” chyba trzeba się liczyć. Jakby w przeddzień było wpisane to „chyba”. Jakby w przeddzień było wpisane zawahanie albo wątpliwość. Jakby przeddzień był podróbką. Jakby przeddzień był dniem na niby. I jakbym ja był… na niby. Jakby przeddzień był… moją naturą.

Albo śmieszniej: jakby przeddzień był niczym bohater Ożenku, tyle tylko, że nowy – bo nie uciekłby przez okno, jak chciał Gogol, a jedynie w nim zawisł, jak ja bym chciał. Głowę by zanurzył w ciemności za sceną, a nogami by majtał w świetle reflektorów.

Albo mroczniej: jakby przeddzień był nocą. Albo snem. I jakby na koniec było tak, że wiecznie żyję w przededniu, a tylko ostatni dzień mojego durnego życia będzie dniem prawdziwym.

Może zatem przeddzień jest niezbędny i słuszny?

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.