03/2023

Krzysztof Bielecki

W sen się obrócisz

Skierniewice, 1 września 1950

Szanowna Redakcjo!
Mam sny.

Z wyrazami szacunku –
Henryk Bereza


Warszawa, 17 września 1950

Szanowny Panie!
Nie jesteśmy zainteresowani Pana doświadczeniami.
Każdy ma sny.

Z poważaniem –
Redakcja


Sen to ląd. Daleki. Osobny. Wyspa. Sen jest nieśmiertelny. Żyje obok. Żyje po życiu. Żywi się mrokiem. Nocą i jej resztkami: brzaskiem i świtem. Znikąd przychodzi. Donikąd odchodzi. W jednej chwili się staje. W jednej chwili znika. Pożera go szalona całość świata. Dzień. Blask. Gwar. Dla snu nie ma litości.

Jeszcze próbujesz zebrać myśli. Co się śniło? Co znaczyło? Co wróżyło?

Śnisz, czyli patrzysz. Najpierw sen jest zapatrzeniem. Przypadkowym zapatrzeniem na cokolwiek. To „cokolwiek” nie jest wyzywające; jest wręcz niegodne uwagi. A jednak – niedbałe, pobieżne, nijakie – pociąga. Za „cokolwiek” idzie się bezwiednie. Na każdym kroku daje o sobie znać „się”. Tego „się” przybywa jak godzin życia. We śnie bywa różnie: raz się jest bohaterem, raz nikim. Bohaterem się jest wielkim, nikim się jest bardzo. Sen lubi granice. Chadza skrajem. Wędruje się pewnie, mitycznie albo krucho, od przypadku do przypadku. Jest poszukiwanie i jest odkrywanie. Jest pasja. Nawet temu, co bez znaczenia, starasz się nadać znaczenie. Być może nic na to znaczenie nie zasługuje. Ani na znaczenie, ani tym bardziej na zapisanie.

Przedstawiona na wstępie, wyobrażona korespondencja Henryka z redakcją „Twórczości” nie musi być tylko żartem. Może wywoływać zgoła inną refleksję. Taką mianowicie, że w początkach lat pięćdziesiątych XX wieku młody Henryk Bereza – popuśćmy wodze fantazji – proponujący zacnej „Twórczości” opisy swoich snów byłby w Polsce nie na miejscu. Wydałby się nierealny w nadspodziewanie realnej, steranej wojną i powojniem Polsce. Człowiek tamtych lat był tak blisko codzienności, nędzy, zgliszcz, że snów nie wypadało miewać. A do koszmarów się nie przyznawał.

Po dwudziestu sześciu latach, kiedy Henryk zaczął spisywać sny, mogło to być komentowane jako fanaberia zasłużonego krytyka i traktowane z przymrużeniem oka. Teraz opisy (spisy) jego snów poważnieją z każdym rokiem. Budzą zainteresowanie nie jako osobliwość, odstępstwo od literatury, lecz jako jej pełnoprawna dziedzina. Nie sprowadzałbym tego do oniryzmu. Raczej myślę w tym widzieć nowe, choć mgliste konstrukcje surrealistycznego świata. Tenże świat porzuca przyczynę i skutek i podejmuje próbę złożenia siebie na nowo – tak, by jakiejkolwiek logice zręcznie się wymykać. By jego elementy nie przystawały do siebie. Żyły żywiołem wielu równoległości. Porywających paralelizmów sunących wzdłuż kilku linii naraz: jednej, drugiej, dziesiątej. Kojarzyłbym to chociażby ze słynną czołówką telewizyjnego „Pegaza”, stworzoną w 1959 roku. To frapująca ikona sztuki wyższej, na wskroś oryginalna, wysublimowana, artystowska. Z sekundy na sekundę rozwija się animacja Wojciecha Zamecznika i niezwykła muzyka Stefana Zawarskiego. Kreski i dźwięki zdają się na wstępie bezładne, rozproszone, oderwane, by na koniec stać się harmonią. Harmonią obrazu i dźwięku. Harmonią sztuki. Zwieńczeniem swoistej synchronii. Zwieńczeniem karkołomnego pragnienia pokazania w krótkim czasie pełni. Siły. Mistycznej nie mistycznej – na pewno jakiejś. Henryk i całe pokolenia oglądały tę czołówkę „Pegaza” przez trzydzieści lat. Teraz budzi zachwyt. A wtedy – niekoniecznie. Taka to była epoka. Pełna estetycznych ambiwalencji i wyzwań. Pamiętam film Zeszłego roku w Marienbadzie Alaina Resnais i inne francuskie filmy „nowej fali”. Przypominam sobie z historii literatury wcześniejsze dadaistyczne eksperymenty. W tych kontekstach rozpatrywałbym Henryka Oniriadę.

Te sny się dzieją. Nie są rozsypanym domkiem z kart. Wiodą w przeróżne miejsca, do różnych ludzi, w różny czas. I niczego nie tłumaczą. Tylko widzą i opisują. Nie są resztkami, odłamkami, skorupkami po czymś – nie. Są śmiałym projektem nieuciekającym od artystycznego ryzyka, lecz ostatecznie przekonanym do siły swego wyrazu i do sensu takiej, a nie innej kompozycji; takiej, a nie innej quasi‑fabularyzacji.

Oto – mówi Henryk – całe wariactwo świata! Niech się opiera ludzkim objaśnieniom. Niech tych objaśnień nie żąda. Niech uzna sennik za byt uprawniony. Poetyka Oniriady jest świeża, „nowoświatowa”, bez kompleksów, „niezrezygnowana”, z wiarą w życie i w szaleństwa temu życiu towarzyszące. Są w niej afirmatywne odwagi i rozmachy, z rzadka asekuracje i dyskrecje. Przemykają obrazy z lekka kreowane (bo każdy zapis jest kreacją). Aż by się prosiło o Paskowskie wibracje. Tym bardziej że Henryk cenił Jana Chryzostoma Paska naprawdę wysoko. A jednak w Oniriadzie za grosz językowego rozpasania. Tu się ucieka od języka. Zamysł to znany ze Względów, Zgłosek, Miar czy Zgrzytów. Asceza nie jest ubóstwem. Asceza jest postawą. Rodzajem świętości. Henryk unika wpływu na pisaną wypowiedź. Jakby językowi nie dowierzał. Jakby język miał go zawodzić. Jego? Językożercy? Właśnie tak! Asceza języka jest ascezą spojrzenia. A asceza spojrzenia jest próbą szczerości. W Oniriadzie z 2000 roku znajdziemy szloch Henryka na widok ludzi wychodzących po spowiedzi ze skierniewickiego kościoła. To sugestywny obraz.

Henryk przyglądał się sobie niczym starzejący się Rembrandt. Jak jego autoportrety dowodzą istnienia czasu, jednorodności i dyscypliny, tak sny‑autoportrety Henryka dowodzą istnienia nieposkromionej chwili. I tu, i tu jest namysł. I tu, i tu jest mrok. Czerń malarskiego tła. Noc Henrykowskiego snu. Jednak Henryk, w przeciwieństwie do flamandzkiego mistrza, za najprawdziwszego uzna siebie chwilowego, rozkruszonego – „siebie w nocy”. To jego wgląd. Jego miara.

Sny raz idą śmiało, raz stąpają po cienkiej strunie niewidocznego życia. Raz kosztują dużo, raz nic. Sięgają po dzieciństwo, po tamte skierniewickie miejsca, po tamte młodzieńcze złudzenia. I sięgają po młodość, po pierwsze tamte‑te warszawskie miejsca, po pierwszych tamtych‑tych warszawskich ludzi, po pierwsze tamte‑te warszawskie miłości. I sięgają, już bez szczególnych uniesień, po dojrzałość, już tylko po te warszawskie miejsca, po tylko tych warszawskich ludzi, po tylko te warszawskie przyjaźnie i tylko te warszawskie… obojętności. Obojętności, rozczarowania, zniechęcenia. Na koniec po czyjeś choroby, czyjeś śmierci. Rocznice śmierci nieubłagane. Sny Henryka, te tańce, te gorączki i chłody, w barokowych nagromadzeniach rzucają na życie po życiu cień długi, po horyzont, rwany.

Sny potrafią wszystko. W końcu stycznia 2000 roku umieją powieść pieszo siedemdziesięcioczteroletniego Henryka z Marszałkowskiej do Skierniewic do domu rodzinnego. Wcześniej sen sportretuje matkę słowami „matka nie wie, gdzie jestem”. Zatrzymajmy się przy tych słowach. Henryk, jakiego znałem i jakiego znaliśmy niemal wszyscy, zdawał się (mógł się zdawać) człowiekiem znikąd – bez matki, ojca, rodziny, sam samiuteńki, owszem w skierniewickich stronach urodzony, ale… nic poza tym. Tylko książki, książki, książki… Tymczasem sny nie odrzucają jego przeszłego świata. Raczej temu minionemu światu się przymilają. W sobotę 18 marca 2000 roku zapisał m.in., że w jakimś warszawskim salonie „czeka się na mowę Aleksandra Kwaśniewskiego – jakby z domu urodzenia patrzę na fałszywą uroczystość…”. Może jest tak, że prawdziwy dom urodzenia będzie prowadził na manowce? Że elementarne pytanie o sen – prawda to czy nieprawda? – będzie trapiło wszystkich tych, którzy chcieliby doszukać się w życiu, życiu jako takim, jakiejś wyjątkowej tajemnicy. To poszukiwanie i odkrywanie, o czym wspominałem wyżej, może będzie się brało ze źródła – z domu urodzenia i z pierwszych miejsc, w przypadku Henryka z miejsc miedniewickich. Potem będzie się brnęło przez życie pełne póz, a do prawdy będzie się we śnie wracało o tyle, o ile sen za czymś zatęskni. Jak sen z czwartku 30 marca 2000 roku zatęskni za Staszkiem Głowaczem, „pięknym, jak nigdy nie był”. „Staszek jest – cieszy się, że jest – jest na wyciągnięcie ręki – do patrzenia – cień myśli, że wyjdzie – nie chcę o tym myśleć – myślę, że go widzę – że nic się nie zmienił – postać jak z obrazu – twarz ze światła…”. Czy to, że to sen, sen ledwie opisany, sen stęskniony, nie jest aby też literaturą, i to literaturą od razu czystą?

Jakim językiem mówi sen? Załóżmy, że „żadnym”. Że sen nie zna języka. Że od tego sen jest: by żadnego języka nie używać. By przesuwać się na przykład przed Henrykiem „bezjęzykowo”, czyli bez użycia nawet jednego słowa. Tylko obraz, obraz za obrazem, dźwięk, cisza. Bez słowa po słowie. Bez słowa, które do następnego słowa by przystawało; było mu oddane, uległe logicznie, składniowo, jakkolwiek. Nie, sen zapomina o języku. I to drugie, senne życie Henryka, żyjącego całe dnie słowem, mogłoby go wręcz urażać. Jak to tak śnić nie słowem, ale czymś innym, czymś suchym, bez smaku, bez finezji? No nie, właśnie nie! Sny spadały mu z nieba. Zamieniały dzienne słowo na nocne „bezsłowo”. Henryk był sprzymierzony z dniem wypełnionym słowami. I z nocą bez słów. Był sprzymierzony z odmianą. Więcej: z Przemianą. Pisaną wielką literą. Kafkowską nie kafkowską. Dziennie tym słowem zmęczony, nocnie – wracał do bezsłownej pierwotności. Do prymitywnego wytchnienia – bez językowego ładu, bez racjonalnego porządku egzystencji. Z dziką zdolnością (rozkoszą) poruszania się naraz w przeróżnych, przedziwnych, nieoczekiwanych sposobnościach, okolicznościach, potencjach.

Sen gra sprzecznością. Więzi i wyzwala. We fragmencie Oniriady powierzonym mi przez „Twórczość”, sięgającym do roku 2000, starannie opracowanym przez Elżbietę Brzozowską i Pawła Orła, sny Henryka wracają do dzieciństwa, uliczek i ulic, saloników i salonów. Raz jest coś większe – i ludzie więksi, raz jest coś mniejsze – i ludzie mniejsi. Raz coś chciałoby znaczyć więcej, niż jest, raz – coś mniej, niż jest. Raz Henryk zdaje się w swej wędrówce człowiekiem wolnym, raz – uwikłanym. Raz cieszy się, że się z czegoś wydobył, raz – zamartwia, że wydobyć się z czegoś nie może. Można by więc na sny, na „literaturę senną” patrzeć jak na coś, co oddaje pewną (jedną z wielu) prawdę o życiu, o życiu jako naturalnej przypadłości, raz marnej i ograniczonej, raz wzniosłej i wyzwolonej.

Tylko że w przypadku Henryka chyba nie warto. Nie warto równać Henryka z czymś, co od wieków mówione i pisane; co przyśniło się tysiącom filozofów i artystów.

Może lepiej spojrzeć na Henryka Berezę „od początku”? Jakby nikt przed nim niczego nie wymyślił i niczego o życiu nie napisał? Jakby życie… nie było opisu warte? Jakby opis życia polegał (mógł polegać) na strumieniu sennych scen, obrazów, frywolnych pociągnięć pióra, malarskiego pędzla czy niezwiązanego żadną harmonią dźwięku? Jakby sztuka mogła być nie dość, że nieograniczona jakimś przymusem, to jeszcze też żadnym zastanym kanonem. Jakby można było zapisać to, co zapisał Henryk w niedzielę 16 lipca 2000 roku: „z placu patrzę na słońce – na drogę słoneczną – przed paroma dniami słońce zachodziło na zachodzie – teraz prawie na południu – droga słońca krótka, bez symetrii – widzę w tym dziwność – zakłócenie porządku…”. Jakby zawsze można było – wzorem Henryka – ot tak usiąść i coś napisać. Cokolwiek!

I niech to cokolwiek krzyczy! I niech to cokolwiek milczy! Niech temu „cokolwiek” będzie absolutnie wszystko jedno – z naciskiem na słowo „absolutnie”. Od czasu do czasu warto się zdobyć na takie „berezeceństwo”. Na coś, co dusi, i na coś, co uwalnia.

Nie odstępuje mnie obraz trumny Henryka w kościele przy ul. Chłodnej i pogrzeb na Powązkach. Obraz rzeczywisty czy już nie? Czy już mglisty, płynny, senny? Z Henrykiem zabierającym do grobu dziesiątki niewydanych, bo mu się nie podobały, książek. Z Henrykiem zabierającym do grobu tyluż autorów, którzy nigdy nie przypadli mu do gustu i na których wydał wyrok nieistnienia.

Bo jedno i drugie, i trzecie są już jakimś istnieniem nieistnienia. A Henryk? Jak żyje? Wszystkie pytania dozwolone – zadajmy i to. Henrykowska księga snów być może za kilkanaście lat okaże się w jego dorobku najistotniejsza. Zacznie się cieszyć wiekuistym istnieniem. Tysiące snów będą żyć snem wiecznym. Na tysiące snów Henryka zstąpi przemyślny Anioł Snu Wiecznego. Opiekun tamtych opisanych snów i narzekań, że sen był niespokojny, krótki, zły i że zapisujący to święty Henryk wstał „po szóstej”. Te didaskalia miną. Na płycie nagrobnej pojawi się podwójnie absurdalne: „Tu leży sen”.

A gdyby sen Henryka był jak cięciwa łuku? Tworzył napięcia, targał duszą? Od czasu do czasu z tych niepokojów Henryk by wystrzelał w powietrze przerażony… A na ziemi pisał tylko to, co zdołał zapamiętać. Reszta snu przepadałaby równie gładko co niezaakceptowane przez Henryka do druku opowiadania. Teraz w imię niepisanej zemsty przepadłyby niezapisane w Oniriadzie ułamki snów. Bezradność Oniriady podobna by była do bezradności tamtych anonimowych autorów.

Wiele razy Henryk złorzeczy nocy. Jakby sen był jego egzystencją. Koszmarną. Udręczoną. Tak głęboką, że aż nijaką. Ze wszystkiego wypłukaną. Jakby sen był jego egzekucją. Jego końcem. Wreszcie końcem.

Pocieszam się wyimaginowanym snem – tym z Henrykiem wystrzelonym w powietrze. Henryk pędzi przez świat za szybko. Jest dziewiętnastowiecznym podróżnikiem z lunetą z opowieści Juliusza Verne’a. Stoi w koszu. Nad nim balon. Balon oszalały od wielkości i barw. Oszalały od lotu. Henryk, wiecznie senny Henryk, ucieka w całość i ucieka w pustkę.

Sen opowiada o wszystkim i… o niczym. Życie opowiada o wszystkim i… o niczym.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.