Pilch, jak wiadomo, całą swoją twórczość obficie nakarmił autobiografią, w rozmaity sposób i w różnym (gatunkowym) trybie. Ba, autobiograficzność jego prozy i felietonistyki była jego literackim znakiem firmowym, zrobiła z niego pisarza wyjątkowego. Ale też nigdy nie podzielił się ze swoimi czytelnikami takim wyznaniem, że pamięć zdarzeń, o których pisał, więziła go w tym, co zapamiętał, i sugestią, że udoskonalał i ubarwiał jej zawartość dla potrzeb tworzonej literatury. Niby nic w tym niezwykłego, bo przecież czytelnicy – nie chodzi tylko o jego czytelników – nie są tak naiwni, by wierzyć bezgranicznie w autobiograficzną „pamięć” autorów spisanych i wydawanych wspomnień. Każdy, kto czyta, zna wiele takich książek, w których widać, jak autor preparuje wspomnienia, mniejsza już o to, z jakich powodów (najczęściej ze zwyczajnej próżności, oczywiście). Ale o tym się na ogół głośno nie mówi w przypływie dobrej woli, uznając to za licentia poetica, a autobiografię za rodzaj autokreacyjnej literatury.
Pilch natomiast, gruntownie wykształcony polonista, zrobił z tych wszystkich okołogatunkowych kontrowersji rodzaj gry, może niebezpiecznej dla autora, bo łatwo przecież obsunąć się w przepaść ekshibicjonizmu, może momentami bolesnej dla postaci pojawiających się w jego tekstach, ale najczęściej pięknej i zabawnej. I jak przystało na polonistę, w przypisie (a jakże!) udaje, że wyjaśnia genologiczne uwikłania swojego pisania: „Autobiografia moja nie jest powieścią w sensie podstawowym, być może jest natomiast powieścią eksperymentalną, być może jest nią w zbyt mrocznym sensie, by lekkomyślnie dodatkowo pociemniać”. Autobiografia, która może być powieścią eksperymentalną, to chyba jednak koncept dość zawiły, ale literatura wchłania spokojnie nie takie pomysły. Ba, są tacy, którzy twierdzą, że każdy utwór literacki w głębinowym sensie jest utworem autobiograficznym i jakiś sens w tym rzeczywiście jest.
I tu można przypomnieć powieść gwiazdy światowego dziennikarstwa Oriany Fallaci – Kapelusz cały w czereśniach, powieść zresztą niespodziewanie świetną, a może i wybitną. Fallaci opowiada w niej o swoich przodkach, ale nie po to, by odtworzyć drzewo genealogiczne, którego jest jednym z owoców, i zabawić czytelników mnóstwem barwnych historii, lecz po to, by sporządzić swój autoportret. Opisuje przodków po to, by pokazać, jakie ich cechy przetrwały w niej, albo może lepiej: jakie cechy jej charakteru mają korzenie w historii przodków. Po długoletnich przeszukiwaniach archiwów i bibliotek portretuje ich i z tych ich portretów stworzyła Fallaci jeden wielki portret własny. Wymyśliła sobie to, może patrząc na obrazy Arcimbolda, który budował portrety rozmaitych postaci z warzyw, książek itp. Z daleka to były konkretne osoby, z bliska – stosy przedmiotów. Z daleka powieść Fallaci jest precyzyjnym opisem tego, co składało się na jej charakter, co kierowało jej działaniami, z bliska – to tylko urocza wędrówka wzdłuż kolejnych konarów i korzeni jej drzewa genealogicznego. Może to jest jeden z możliwych modeli autobiografii, która jest powieścią eksperymentalną?
Pilch planując i pisząc swoją Autobiografię w sensie ścisłym, a nawet umownym, mógł mieć podobny pomysł. Wprawdzie nie zabrał się do gruntownego badania rodzinnej historii z takim rozmachem, jak Fallaci, ale tak jak ona, opisując swoich przodków i krewniaków z Wisły, wydobywał te ich cechy i słabości, które odnajdował w sobie – mówiąc inaczej: pokazał, skąd się wziął taki, jaki był.
Nie zbadał swojej rodzinnej historii tak jak Fallaci, bo pewnie mu się nie chciało, no i zdrowie mu nie pozwalało na jakieś badania terenowe, które – jak słyszę od licznych ostatnio zwolenników genealogii – wymagają podróży, zaglądania do ksiąg parafialnych i archiwów rozmaitych urzędów w miejscach, do których los rzucał przodków. Oparł się Pilch na swojej pamięci, więc poza dwa pokolenia w głąb rodzinnej historii nie pojechał, wspierając się przy tym na starej prawdzie, że „to, czego nie pamiętamy albo czego nie umiemy opisać – nie istnieje”. Ale i tyle wystarcza, by się zakorzenić we własnej przeszłości. To zresztą zakres „badań” genealogicznych, który jest do ogarnięcia przez normalnego człowieka metodami – nazwijmy je tak – chałupniczymi. A poza tym nie mógł i nie chciał być zbyt rzetelny w tych „badaniach”, bo ograniczyłby swoją wolność jako pisarza – z pewnością wtedy, gdy pisał Autobiografię… miał już dość wszystkich innych ograniczeń, którymi obdzielił go los.
Wtedy, gdy już chorował, a więc wtedy, kiedy również pisał ten utwór, miał do dyspozycji tylko pamięć i wyobraźnię. Dlatego ta pierwsza stanowiła grunt całej opowieści, ustanawiała punkt oparcia, a ta druga była jedyną możliwością swobodnego poruszania się po tym gruncie. To oczywiście w literaturze jest normalna rzecz, ale w książce autobiograficznej już nie tak bardzo. Kiedy na przykład wspomina Pilch szkołę, w której zaczął edukację po przeprowadzce rodziny z Wisły do Krakowa, wcale nie ukrywa, że opisuje ją, jak chce, bo autobiograficzne reguły gry regułami, ale on jest władcą tego, co i jak pisze. To dobry przykład, bo zaczyna się od zniecierpliwionego „ach, wiem”, którym jakby opędzał się od nadchodzących zastrzeżeń purystów gatunkowych, bo chodzi jednak o budynek historyczny (szkoła przy ul. Oleandrów): „Ach, wiem, oczywiście, że w detalach to niezupełnie tak wyglądało, że pewne rzeczy zburzono, pewne dodano, że architektura jest i była trochę inna […]. Ale mnie pasuje tak a tak, i to jest ważniejsze od świadectwa fachowca, który wie, że było tak a tak. Miejsce jest szczególne i motywowało do dzikich refleksji”.
To poniekąd wyjaśnia dziwny tytuł książki Pilcha. Autobiografia w sensie ścisłym, a nawet umownym nie jest zwyczajnym tytułem autobiograficznej konfesji. Jest tytułem zaskakującym, bo sensu ścisłego się od takiego pisania oczekuje, ale że w umownym, to już zakłóca oczekiwania i podpowiada, że jest w niej silny element kreacyjny. Razem sugerują te określenia, że Pilch wyjawił w tekście więcej „ścisłości” autobiograficznych niż we wszystkich swoich utworach prozatorskich, felietonowych i dziennikowych, ale jednak żeby czytelnik tak do końca nie ufał temu, co czyta.
Jak to napisał w posłowiu Marian Stala, ta książka „to taka opowieść o sobie, którą sam pisarz uznał za kanoniczną, a więc jedyną, jaka (jego zdaniem) nadaje się do przekazania innym”. W tym sformułowaniu uczonego literaturoznawcy, przez dziesięciolecia przyjaźniącego się z Pilchem, nie ma mowy o prawdzie (!) autobiograficznej, ale tylko o takiej autobiograficznej opowieści, którą jej autor „uznał za nadającą się do pokazania”. Czyli takiej, która jednak bez udawania i kokieterii jest kontrolowana i kreowana przez jej podmiot.
Niby więc jest to autobiografia, ale jednocześnie utwór „umowny” – jak każda literatura. Pilch nie wyszedł w niej poza – jakby sam z uśmiechem napisał – zasady funkcjonowania literatury w sensie ścisłym, a więc nie wyrzekł się prawa do literackiej umowności. Tyle że tu już nie tylko on – jak w prawie wszystkich jego utworach – jest bohaterem (w sensie niedosłownym), lecz także gatunek literacki, jakim się posłużył. Gatunek z definicji bardzo konwencjonalny, więc żeby w tej podstawowej dla utworu parze – bohater i gatunek – była zachowana symetria, musiał zasady gatunkowe ostentacyjnie przełamać i pokruszyć, by tak jak nie był bohaterem swojej prozy w sensie dosłownym, także jego autobiografia nie była autobiografią w sensie ścisłym pod względem reguły opisu.
Dlatego więc nie napisał konwencjonalnie ułożonej historii, ale serię krótszych i dłuższych fragmentów z zakłóconą chronologią, bo – jak to wyjaśnił – „pamięć nie działa symetrycznie ani nawet chronologicznie”. Można postawić pytanie: czy on sobie tak to właśnie zaplanował zgodnie z tym, co napisał, czy też to zdanie o bezładnej pracy pamięci miało przykryć „skokowy” rytm pracy wymuszony przez chorobę dręczącą go z różną intensywnością? Ale czy odpowiedź na nie jest nam potrzebna, zwłaszcza że już jej nie otrzymamy? Ważne, że pomiędzy powieścią Wiele demonów, Dziennikiem drugim a już zupełnie inaczej napisaną niż jego wcześniejsze utwory powieścią Zuza albo czas oddalenia powstawały teksty, które najpierw w odcinkach ukazywały się w „Tygodniku Powszechnym”, a później złożyły się na książkę. Wszystko wskazuje na to – przede wszystkim sam tekst – że Autobiografia… zaczęła powstawać przed jakimś gwałtownym pogorszeniem się stanu zdrowia pisarza.
Zaczyna się od barwnych, pełnych wigoru i rozmachu opowieści o dzieciństwie w Wiśle, o którym już wcześniej pisał wielokrotnie. Powstawały – jak informuje Marian Stala – między czerwcem i grudniem 2013 roku. Później nastąpiła przerwa do marca 2015 roku i ostatnie części Autobiografii… ukazały się w kwietniu i maju tegoż roku. Te kilkanaście miesięcy, w których pisarz nie kontynuował pracy, wypełnione były poważną zapaścią zdrowotną. Pisane po niej fragmenty tekstu są skrótowe, bardziej „aforystyczne” niż te otwierające książkę – porywające i chyba najlepsze z tego, co Pilch napisał. Nie znaczy to jednak, że książka jest kompozycyjnie zabałaganiona. Pilch po pierwsze rzemiosło pisarskie miał opanowane perfekcyjnie, po drugie – nie szykowałby utworu byle jakiego. Zagadką jest, dlaczego Autobiografia… nie ukazała się za jego życia. Czy chciał coś tam jeszcze dołożyć do niej? Czy uznał, że jeszcze nie jest gotowa na publikację? Wszystko możliwe, ale utwór w tej postaci, w jakiej został wydany, jest opowieścią zwartą i napisaną z pomysłem.
Pomysłem jest banalny powrót do pierwszych dziesięciu lat życia, spędzonych w Wiśle, które go ukształtowały, co stwierdza otwarcie. Ale powrót bardziej intensywny niż wcześniej, bo dokonywany w wyczuwanym już schyłku życia. Wisła to był jego świat, tak samo jak dla jednego z bohaterów jego dzieciństwa. Jan z Wymowy, były żołnierz Wehrmachtu, w ramach troski Niemców o wojennych weteranów trafił na miesiąc do sanatorium w Baden-Baden, ale tak długiej rozłąki z Wisłą nie wytrzymał. Uciekł stamtąd i „przebijał się do domu. A kiedy dotarł do swoich terytoriów […] poczuł dawno zapomniany dreszcz serca – opisuje Pilch. – Był w Wiśle. Miał przed sobą wszystko”. I to „wszystko” Pilch chciał opisać, systematycznie, z literacką wiernością własnej pamięci i wyobraźni, a jednocześnie z zabawnie imitowaną naukową precyzją.
Słowo „zabawnie” musiało paść, bo Pilch tym opowiadaniem o zapamiętanej Wiśle i sobie samym po prostu dobrze się bawił, a w każdym razie chciał się dobrze bawić, bo są tu też fragmenty dramatyczne i rozdzierające, gdy pisał o chorobie i wywołanych nią dolegliwościach. Jednak wyraźnie starał od nich się oderwać, czego sygnałem są fragmenty, w których pojawia się narrator drugoosobowy, jakby ten pierwszoosobowy chciał się od siebie uwolnić. Więc dużo tu ironii, dużo zabaw motywami pożyczanymi od innych i adaptowanymi na potrzeby tekstu – są nawiązania do Stachury, do Garcíi Márqueza, pojawia się Gombrowicz…, ale najodważniejszy żart to żart z samego siebie. Odważny, bo mimochodem unieważnił nim Pilch swój starannie wcześniej wykreowany wizerunek publiczny: „Wyznam w dyskrecji, iż nie mam się ani za tak starego, jaki jestem, ani za jakiego się podaję. A już starannie wyglansowany wizerunek samotnego, schorowanego starca o posępnym spojrzeniu […] jeśli jest moim autoportretem, to komicznym”.
Żeby móc być tym „starcem z komicznego autoportretu”, musiał się najpierw po prostu urodzić. I oczywiście od tego Autobiografia… się zaczyna, choć sam akt narodzin poprzedza jeszcze historia dochodzenia do niego, czyli nieśmiałe zaloty przyszłego ojca do młodziutkiej przyszłej matki opisane w stylu Bohumila Hrabala (o związkach prozy Pilcha z jego twórczością ktoś wreszcie powinien napisać). W efekcie został poczęty w sylwestra, a urodził się w niedzielę, co – jak sam wspomina – dobrze nie mogło się skończyć. Opisuje znane sobie okoliczności porodu, oczywiście znane z opowieści innych, ale sam dumnie zaznacza, że pamięta kolor ścian w izbie porodowej i twarz położonej (to jest oczywiście ten tytułowy sens umowny).
Pojawiają się też od razu – w okolicach narodzin – rozważania o sensie życia i nieuchronnej śmierci. Zaraz jednak przeskoczył kilka lat do przodu i opisał katastrofę furmanki z drewnem, którą powoził ten sam człowiek, który wiózł jego matkę na porodówkę. Po co mu to akurat w tym miejscu całości? Bo zagrał tu motywami biblijnymi i zależało mu na żartobliwie uwznioślającym wpleceniu w okolicach własnego przyjścia na świat sceny z wozem, który „podskoczył, wzbił się w powietrze” i mógł dać początek legendzie o „komecie w kształcie fury desek”. No ale jednak nie dał i nie mógł się Pilch mocno zabawić tym, że nad jego domem pokazała się Gwiazda Betlejemska, czyli kometa. Furmanka wzbiła się tylko na czterdzieści centymetrów i położyła na boku – a mogło być tak pięknie. A było tak, jak w Komecie Brunona Schulza, do której pewnie Pilch nawiązał: „Nie, był to raczej bicyklowo-cyrkowy, hopla-prestidigitatorski, wspaniale hokus-pokusowy i pouczająco-eksperymentalny koniec świata – wśród aplauzu wszystkich duchów postępu”. Dramatycznie opisana scena małej katastrofy kończy się śmiechem jej uczestników i obojętnym spokojem koni, które też w niej brały udział.
Tak to Pilch zabawiał się swoimi wspomnieniami z dzieciństwa, czym nie zaskoczył, bo od zawsze uprawiał w prozie brawurową żonglerkę autobiograficznymi motywami w sposób bardziej bezpośredni niż inni pisarze. Mylił tropy, „zadymiał” prawdę, „ściemniał” efektowne opisy wydarzeń rzeczywistych i – mówiąc krótko – robił, co chciał, kołując wokół zdarzeń i zmieniając ich szczegóły, a nawet wymowę. Było to zgodne z jedną z zasad jego pisarstwa, o której wspomina też w Autobiografii…: „powtarzanie, pisanie w koło tego samego, odwoływanie się do klasycznego wzorca i praktykowanie go po swojemu – ten podstawowy i odwieczny program literacki jest moim programem”. Oczywiście ta zasada dotyczy nie tylko nawracających obrazów z przeszłości, lecz także całej literatury, z której Pilch czerpał z brawurową swobodą i rozmaite motywy czy chwyty włączał do swoich opowieści. Z tego brała się siła jego prozy i tym „kupował” on czytelników – było to coś świeżego w swoim całokształcie, a jednak gdzieś pod skórą świeżości wyczuwało się elementy znane skądinąd, co przykuwało uwagę, a niekiedy niepokoiło.
Weźmy choćby tytuł: Autobiografia w sensie ścisłym, a nawet umownym. Brzmi rewelacyjnie oraz intrygująco. Przenikliwej analizie poddał go prof. Marian Stala. Ale czy aby nie jest on przede wszystkim żartobliwym i „pilchowym” nawiązaniem do Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu Bronisława Malinowskiego? Malinowski napisał tetralogię trobriandzką, która dała mu sławę jednego z najważniejszych antropologów, ale po latach okazało się, że oprócz niej pisał też dziennik, który po wydaniu co nieco „zaplamił” legendę, bo opisywał mieszkańców Kiriwiny bez takiej empatii, jak w zasadniczych dziełach, bo zapisywał swoje zniecierpliwienie i różne intymne porywy. Zabawna jest myśl, że Pilch chciał, by taką rolę w jego dorobku odegrała Autobiografia… A czy znał dziennik Malinowskiego? Raczej tak. Był żarłocznym czytelnikiem, a pierwsze polskie wydanie Dziennika… ukazało się w 2002 roku, no i opracowała je badaczka dorobku Malinowskiego prof. Grażyna Kubica, a do nazwiska Kubica miał szczególny stosunek, bo to jedno z jego nazwisk rodzinnych. Na dodatek aktywnie interesował się tym, co publikowali jego ziomkowie.
Czy to był tylko taki sobie żarcik z tym tytułem? I tak, i nie. Pilch mógł tym nawiązaniem do Malinowskiego nadać sygnał, że teraz temu, do czego wraca kolejny raz, nada głębszy sens, bo spojrzy na Wisłę i jej mieszkańców z tamtej dekady, kiedy on był częścią tej społeczności, z większą badawczą intensywnością, że będzie bardziej bezwzględnym obserwatorem. Oczywiście, jeśli taki był sens tej gierki, to nie ma powodu traktować jej nazbyt poważnie. Faktem jest jednak to, że w Autobiografii… zrobił to samo, co wcześniej, przywołał te same postaci, ale wszedł głębiej „pod skórę” zdarzeń, portretując bohaterów swojego dzieciństwa w sposób bardziej szczery, wydobył ich słabości, odsłonił konflikty, jakie między nimi narastały, otwarcie opowiedział o nieszczęściach, jakie dotykały rodzinę. Pokazał śmiesznostki i był bardziej analityczny niż wcześniej. A z innej strony dołożył do tego coś, co z pewnym naddatkiem można nazwać metafizyką miejsca. Wszedł w świat religii wiślackiej, wierzeń i przesądów, a materiał badawczy miał bogaty.
Kolejny argument za tym, by widzieć w Autobiografii…, a zwłaszcza w jej początkowych partiach, na wpół żartobliwe antropologiczne zacięcie autora, jest taki, że chyba przypomniał sobie o tym, co pisał Mircea Eliade – autor modny w czasach naszej młodości, i poświęcił spory fragment swojej książki ustalaniu tego, jakie jest centrum Wisły. Bo skoro jego światem była Wisła, to jak każdy świat musiała mieć centrum. Tym bardziej że jasno napisał, iż tylko przez czas spędzony w Wiśle pędził „prawdziwe życie”. To jest też pewnie – tylko na pierwszy rzut oka zagadkowy – powodów prawie kompletnego pominięcia w Autobiografii… krakowskiej i warszawskiej części jego życia, obu dłuższych czasowo od części wiślackiej. Warszawa jeśli się pojawia, to tylko jako „maszyna do życia”, miejsce nie wzbudzające większych emocji. Kraków zaś to okres dojrzewania, dziarskiej dorosłości, ale w książce to miejsce kłótni jego rodziców, jakby po „wypędzeniu” z rajskiej Wisły relacje między nimi zaczęły się psuć. Przywołał te sceny chyba tylko po to, by podkreślić, jak szczęśliwy był czas przed przeprowadzką do Krakowa. A przenosiny do niego to były „przenosiny pod złym znakiem”.
Wisła, miejsce jego dzieciństwa, jest pokazana jako wspaniała kraina, pełna życia, pełna świetnie opisanych, wręcz baśniowych ludzkich typów, które pewnie nie różnią się od ludzi zamieszkujących inne miejsca, ale ci akurat mieli to szczęście, że patrzył na nich i zapamiętywał ich przyszły pisarz. I – co najważniejsze – wiedział z perspektywy czasu, że lata tam spędzone ukształtowały go na całe życie. Wiadomo, dzieciństwo to najważniejszy okres w życiu, najważniejszy pod każdym względem: wtedy człowiek poznaje świat, kształtuje swój stosunek do niego, odnajduje wzorce, które potem naśladuje, uczy się uczuć. I wszystko to zapamiętuje na zawsze. Słusznie i ładnie powiedział w niedawnym wywiadzie Zbigniew Mikołejko, że „dzieciństwo to czas poza czasem. Trwa w nas zatrzymane”.
I temu „zatrzymanemu w sobie” czasowi Pilch, czując nadciągającą starość, z uwagą przyjrzał się raz jeszcze nie po to, by wydobyć zapomniane anegdoty, ale żeby odsłonić i przeanalizować dla siebie samego to, co go ukształtowało jako człowieka. I stworzył swoje Macondo, a może Yoknapatawpha. Ale w pewnym momencie następuje przełamanie tego brawurowo zaplanowanego utworu – prawdopodobnie choroba się nasiliła, autor przeżył okres cierpienia i wychodząc z tego, wrócił po długiej przerwie do pisania, ale to już nie jest to samo pisanie, co wcześniej. Tekst zbudowany ze świetnych opisów miejsc, zdarzeń i portretów osób przekształca się w ciąg krótkich ni to felietonów, ni to notatek, świetnie napisanych, ale też i jakoś przygaszonych. Widać, że Pilch podjął wysiłek dokończenia utworu niezależnie od wszystkiego, co go spotkało.
Inna sprawa: czy miał poczucie, że jeszcze się musi przykładać do pisania Autobiografii…? Co miał do załatwienia w sensie symbolicznym, to załatwił, ale utwór musiał się domknąć kompozycyjnie. Ojca, który raczej go dręczył, pokonał w siłowaniu na rękę, a więc ugodził boleśnie w ambicję człowieka przekonanego o własnej niezniszczalności i fizycznej krzepie. Udowodnił swoją dorosłość. Matka też przyznała, chyba ze zdumieniem, że on się jej już nie boi, czym dała mu znak, że już jest dorosłym i samodzielnym człowiekiem. Na dodatek dom rodzinny w Wiśle (jak napisał: jego arche) opustoszał, mieszkańcy wymarli albo rozpierzchli się po świecie. I narrator (z rozmysłem tak napisałem, nie przez pomyłkę), więc narrator został z cierpieniem i z przeświadczeniem, że poza wyobraźnią nic nie ma, że świat, który go ukształtował, nie istnieje w sensie fizycznym – „Żadna ziemia obiecana, żadna kraina mlekiem i miodem płynąca. Nie szukałem drogi, bo wiedziałem: nie ma takiej drogi. Nie ma drogi prowadzącej do wyśnionych krajów, bo nie ma takich krajów”. A z tych trzech zdań wynika, że na koniec życia nawet wyobraźnia go zawiodła. Nie wspominając o realności. Ostatnie zdania książki są takie: „Teraz nie budzę się z ulgą, jawa okazuje się trudniejsza niż sen najkoszmarniejszy. A jak trafi się sen sielankowy – szkoda gadać. Źle żyć i jeszcze gorzej wstawać”. I z tym nas zostawił.