06/2024

Katarzyna Woydyło

W strumieniu słów cudzych

Dziwne tutaj jest to, że wymyślone szybciej dociera do interesanta niż prawda. Dziwne też, że nie o prawdę tu chodzi, a o samo wymyślanie i budowanie cudzego od nowa. Cudze historie mogą być krzywe, a ich kąty wcale nie ostre, byleby tylko miały trochę miejsca na bogato zdobione akcenty. Przypina się bowiem komuś łatkę dość łatwo, można też przyszyć co nieco albo rozpruć szytą grubymi nićmi pogłoskę. W słowie mało chwytów jest niedozwolonych, powiedzieć można praktycznie wszystko. Zanim wymyślone dotrze do interesanta, nikt już nie będzie wiedział, co i od kogo zasłyszał. Będzie liczyć się tylko wypowiedziane i przekazane. Tak to mniej więcej tu działa.


Kiedy sufit biały, to łatwiej zobaczyć wylęgające się na nim robactwo. Pomiędzy kasetonami mogłoby się przed okiem ukryć, ale jak biało i gładko, to nie ma gdzie zniknąć. Kiedy patrzyłem na zwłoki robaków, nic więcej jak kilka krótkich szeregów czarnych plujek, czułem się prawie jak one. Bo jak mógłbym siebie inaczej nazwać, skoro żem leżał już tydzień w brudnej pościeli, cienkiej ze skotłowanymi grudami uklepanego pierza. Śmierdziałem cały lękiem i chorobliwym poczuciem, że tej nocy umrę po raz ostatni. A że umierałem w życiu już razy kilka, głównie z ust cudzych się dowiedziawszy, żem danej nocy przesadził i umarł, to teraz naprawdę zacząłem się bać. Kilka razy umarłem z przepicia, a że piłem niemało, więc opowieść dla przeciętnego słuchającego była krótka i dość wiarygodna. Ja sam bym w nią prawie uwierzył, ale że umiar mi wbrew plotkom znany, to kończyłem na szóstym kielichu i nie kusiłem losu nawet w drodze do domu. Raz mówili, żem umarł na zarazę od tajemniczej kobiety, co z ręki wróżyła, a kolejny raz, że od niebieskiego pioruna, który strzelił w nocy tuż obok naszego domu.

To jeśli umarłem już razy kilka, to może kolejnego by żal już nie było. Zamknąłbym oczy i przechytrzył wszystkich proroków pod sklepem, co to by nawet nie przypuszczali, że magia i grzmoty do umierania wcale nie są potrzebne.

Dopiero jak żem się wykopał z pościeli, umył i czyste ubrania założył, czułem się gotów, by wyjść do ludzi. Pod sklepem dużo słów, w ich gęstwinie łatwo było się zgubić. Pomiędzy nimi słyszałem jednak jej śmiech, więc chwyciłem go w locie, tak żeby nie umknął. Chwilę później mignęła mi jej prawa dłoń i duży pierścień z czerwonym kamieniem na środkowym palcu. Ukazały się nie z byle powodu, zdawało mi się, że chciały, żebym je znalazł. Kamień błyszczał i tętnił życiem tak, że musiałem się jedną ręką za pachę złapać, a drugą podbródek podeprzeć. Cały żem drżał, bo przepełniał mnie zachwyt, co to się bezgłośnie przelać w człowieku potrafi, choć inni usłyszeć go nie są w stanie. Już żem wychodził za nią, gonił wzrokiem jej jasne włosy, co falą opadły na dwie wystające pod zwiewną sukienką łopatki. Już żem nie stał w sklepie, a był z nią na łące, gdzie zamiast słów bzyczy owad niegdyś natrętny, a teraz jakże potrzebny. Mógłbym go od niej odgonić albo próbować złapać, nie trafić i dłonią musnąć jej ramię. Wystarczyłoby mi, że dotknąłbym na chwilę jej skóry, przekonał się, czy to, co nieskalane, jest tak delikatne w dotyku, na jakie wygląda. Jeśli ramiączko by jej opadło, to bym je podniósł. Zapytałbym, czy mogę, pewnie zapytałbym. Na odmowę bym jednak nie czekał, bo ciągle bym wierzył, że jeśli tylko czegoś nie zrobię, to łąka zniknie, okaże się, że żadnego owada tam nie ma, a i ja nikomu nie jestem potrzebny.


Matka budziła mnie tego dnia kilka razy, ale nie chciałem wstawać. Powiedziałem jej, że pomogę dopiero wieczorem i do nocy będę za nią pracował, więc ona też może na chwilę przysiąść. Prychnęła wtedy tak, jakby szydziła i nie dowierzała jednocześnie, ale na pole nie poszła. Usiadła ciężko na małym zydelku, który zaskrzypiał, ale kolejny raz ją pokornie utrzymał. Słyszałem już przed kolacją, jak ojcu tłumaczy, żem zachorował i pewnie nieźle musiałem popić, skoro od wczoraj się do pomocy nie garnę. Słowo „chory” wybrzmiało raz jeszcze z ust ojca, który zaklął i wyszedł z domu.


Wstałem już po kolacji, kiedy herbata ostygła, a reszta pieczywa twardniała w wiklinowym koszyku. Piętka chleba, którą wybrałem, była gumowa i lekko prześmierdła, ale ją zjadłem, jakbym pierwszy raz chleba próbował. Matka siedziała na zydlu i trwała w milczeniu. Przyglądała się moim nagim i brudnym stopom, oceniała, co żem na siebie włożył, a o czym zapomniałem. Kiedy piętka chleba zniknęła mi z dłoni i ostatni raz przełknąłem ślinę, gęstą i lepką, zapytała, czy wyjdę dziś za nią porobić, jak żem obiecał. Niepewność, że zdołam, przygniotła mnie, ale wyszedłem, żeby już dłużej jej pytań nie słuchać oraz z obawy, że dłużej tak nie ustoję. Kiedy przechodziłem przez próg, rzuciła, że z tego chodzenia pod sklep to nic dla mnie dobrego nie będzie. Ludzie gadają, mówiła. Ludzie gadają, żeś umarł, żeś umarł za życia, synu, bo marzenia o jasnowłosej cię pogrzebały.


Baśka dwa domy dalej wiedziała, że coś ze mną nie tak. Powiedziała jej o tym matka, jak wróciła do domu i przy rozpakowywaniu kapusty upadło jej dziesięć jajek. Wszystkie się wtedy rozbiły, a ona całą winę za swoją niezdarność zwaliła na to, że mnie spotkała i żem dziwnie się jej przyglądał. Dziwnie, czyli złorzecznie, jakbym chciał, żeby umarła. Baśka nie wierzyła do końca matce (chodziliśmy razem do szkoły, a potem kiwaliśmy sobie głowami co niedzielę w kościele), a jednak przejęła się jej rychłą śmiercią, toteż od tej chwili nie odstępowała starej na krok. Chodziły razem do sklepu i szeptały z innymi o tym, jakimi zaklęciami dziewczynom życie potrafię uprzykrzyć. Od tego momentu każda wina miała być moja. Uśmiercały mnie co sobotę, a jednocześnie dopisywały do mojego rachunku wszystkie ich przewinienia. Byłem tym samym odpowiedzialny za niewierność ich mężów, za zgubione pamiątki rodzinne i za to, że jednej z nich okres spóźnia się już dwadzieścia trzy dni.


Po kilku dniach zobaczyłem ją w sklepie i niewiele myśląc, zapłaciłem za dwie cytryny i trzy pęta kiełbasy, o które zdążyła poprosić. Na moje zakupy mi nie starczyło i nie wiedziałem, co powiem ojcu, jak wrócę, a jednak panna z czerwienią na palcu powiedziała „dziękuję” i mi wydawało się to wystarczać. Przynajmniej do czasu, jak żem pewnego dnia zobaczył, że Baśka i stara się do niej zbliżają i biorą w szeptanki, zagarniają ku sobie jej dziewczęce ciało, wyciągają ku jej wiotkim ramionom grubaśne paluchy. Patrzyła zdumiona i kręciła to w prawo, to w lewo głową. Nawet w niedowierzaniu wykazywała opanowanie i grację, która ją odróżniała od innych. Jednak kiedy spojrzała na mnie, nie było w jej oczach wdzięczności. W jej oczach iskrzyło od złości, jakby kto ją właśnie oszukał.


Stałem i obserwowałem, jak wymyślone przez kogoś obcego powstaje. Niecelnie krążyło wokół zebranych, zataczało kręgi i zacieśniło więzy. Z początku bezkształtne, poddało się wyrobieniu cudzymi rękami na nowo. A potem trafiło mnie prosto w serce, tak że mogłem się rozpruć i umrzeć na oczach wszystkich. W środku nie miałem jednak snów ani marzeń, ani nawet czegoś pokroju serca. W stronę ziemi ciągnął mnie strumień słów cudzych.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.