Tym razem zbiór również podzielony jest na trzy części: W stronę biografii, W stronę recenzji oraz W stronę prozy (warto przypomnieć, że w pierwszym tomie tytuły były następujące: W stronę biografii, W stronę recenzji oraz Miejsca). Teksty z poszczególnych części były już w większości publikowane (w „Książkach. Magazynie do Czytania”), ale dopiero zebrane razem tworzą barwną mozaikę postaci i wątków, które można by określić wspólnym mianem pewnej odmiany „życiopisania”, przy czym Rudnicki „życio-pisze” nie tylko o interesujących go osobach, ale i – po części – o sobie samym. A wszystko to okraszone jest dużą dawką humoru, ironii, czasem sarkazmu i metaliterackiej oraz metakrytycznej refleksji.
W części pierwszej – W stronę biografii – autor Męki kartoflanej, wychodząc od opisów książek biograficznych, które niedawno ukazały się na polskim rynku wydawniczym, skupia się na przedstawieniu fragmentów losów Bohumila Hrabala (Hrabal. Słodka apokalipsa Aleksandra Kaczorowskiego oraz Kim jestem samego autora Pociągów pod specjalnym nadzorem), Agnieszki Kosińskiej (Miłosz w Krakowie jej autorstwa), Annemarie Schwarzenbach (jej Podróże przez Azję i Europę), Stefanii Wilczyńskiej (Pani Stefa Magdaleny Kicińskiej), Janusza Korczaka (Korczak. Próba biografii Joanny Olczak-Ronikier), Hansa Franka (Kat Polski. Hans Frank. Osobisty adwokat Hitlera Garry’ego O’Connora oraz Mój ojciec Hans Frank Niklasa Franka), Tomasza Manna (biografia Manna pióra Reich-Ranickiego), Zofii Stryjeńskiej (Angeliki Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali) czy Marii Skłodowskiej-Curie (Laurenta Lemire Maria Skłodowska-Curie oraz Kochanek Marii Skłodowskiej-Curie Irène Frain). Nie są to jednak, wbrew tytułowi, typowe biografie. Nie są to także i typowe recenzje. Przywołane książki stają się pretekstem, pewnym zaczepieniem, niemal punctum na literackiej fotografii, by powołać się na termin Rolanda Barthesa. Rudnicki wybiera sobie tylko te wątki życia przywołanych osób, które najbardziej go poruszają, które są najbardziej zagadkowe, kontrowersyjne, z których może wyciągnąć jak najwięcej. Nie byłby przy tym sobą, gdyby oczywiście nie dopowiadał, nie podszywał się, nie ironizował. I tak o Agnieszce Kosińskiej – sekretarce Czesława Miłosza – pisze: „smok Wawelski ta Kosińska, istota wielogłowa, dla Miłosza sekretarka i redaktorka, archiwistka i praczka też, i woźna, i pocieszycielka, i majordomus, wymienić jej wszystkie funkcje, limit znaków mi tu ucierpi” (ciekawe, że w biografii Miłosza bardziej właśnie interesuje go sama Kosińska niż poeta). W przypadku Skłodowskiej-Curie natomiast wciela się w nią samą, pisząc dziennik, który jest rzekomo intymnym pamiętnikiem Noblistki. Wyznaje: „I teraz uwaga. W poniższym dzienniku niektóre fragmenty pochodzić będą od Marii, z jej dzienników i listów, a cała duża reszta? Hm, pani Skłodowska to ja. Zebrałem fakty, naprawdę same fakty. I przebrałem je za pamiętnik. Z małymi wyjątkami, tu i tam tylko lekka ondulacja. Tak jak zupę gotuje się na kościach, tak ja zgotowałem ten dziennik na faktach”. Itd. Itp. Zabawne, ironiczne, interesujące, oryginalne, nie do podrobienia.
W tekście poświęconym Hansowi Frankowi znajdziemy na przykład proste, by nie rzec banalne, stwierdzenie: „Hans Frank urodził się. Winę za to ponosi jego matka, która – odnotowuję to z kronikarskiego obowiązku – urodziła się wcześniej. I zmarła później. Niż on”. Tak potrafi pisać tylko mistrz krótkiej formy – Janusz Rudnicki. W swych sądach krytycznych potrafi być równie sarkastyczny, co sprawiedliwy. We wspomnianym fragmencie o Franku, odwołuje się, jak pisałam, do dwóch książek – Kat Polski. Hans Frank. Osobisty adwokat Hitlera Garry’ego O’Connora oraz Mój ojciec Hans Frank Niklasa Franka – pierwszej z nich zarzuca nadmierne porównanie historii Franka z losami Fausta, komentując: „Autor Kata, O’Connor, natychmiast skwapliwie korzysta z możliwości porównania i napisze: poznał swoją Małgorzatę. Kusi mnie tu łobuzerski komentarz w rodzaju: jebnął jak łysy czupryną o beton” [podkreślenie autora].
Część druga Życiorysty dwa poświęcona została recenzjom, ale znowu – to bardziej okazja do mówienia o trudach lektury („Polkę dla babci mogłem czytać od tyłu, wkurwiłbym się na końcu, a nie zaraz na początku, na stronie siedem i piętnaście”), trudach bycia krytykiem i pisarzem jednocześnie („Muszę się trochę uspokoić. Uspokoiłem się, wracam do tematu”). Przy czym, jak zawsze u Rudnickiego, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jego teksty są lepsze niż opisywane w nich lektury. Jest on bowiem czytelnikiem uważnym, wymagającym, który lubi drążyć, polemizować kiedy trzeba i kiedy trzeba chwalić lub ganić. Mamy tu zatem refleksje o Wilku Marka Hłaski, Minutach Izy Klementowskiej, książce Eine Polin für Oma Ingeborg Haffert, tomie Seks w III Rzeszy Anny Marii Sigmund oraz Wojennych związkach Maren Röger.
W trzeciej części z kolei dostajemy mikroprozy najbardziej prywatne, będące ni to autobiografiami, ni to opowiadaniami. Mama i życie, Raz węgiel i dwa razy żużel, Błękitny Anioł czyli toi-toi story (wyjaśnienie zdjęcia z czwartej strony okładki…), Durne Hryćko, Uwaga, spoiler!, Guma, do żucia, Zwroty akcji, Są pierwsi ranni, jest pierwsza krew (relacja korespondenta krajowego z Powązek) oraz Herr Rudnicki… na tropach (Ameryki) (opis spotkania z Wojciechem Kuczokiem to prawdziwy majstersztyk) – to zapiski z codzienności życia, z banału szarej egzystencji, którą trzeba wykpić, by stała się bardziej znośna.
Ogromnym atutem omawianego tomu jest język, a raczej zabawa (z/w) nim w wymyślanie jak najbardziej oryginalnych, absurdalnych, a przy tym trafnych!, porównań i metafor. Kilka przykładów: „od tej pory stała się wzwodem mojego istnienia” (o pierwszej młodzieńczej fascynacji kobietą), „trumna to jedyna rzecz, w której będzie jej nareszcie do twarzy” (o Brigitte Frank, żonie Hansa), „wyglądam jak związek chemiczny surowości z determinacją” (mówi o sobie Skłodowska-Curie), „gdyby pała mu stała, Europa by ocalała” (o Adolfie Hitlerze), „kolejka przesuwa się w tempie zdychających koni w Zakopanem, którym w gasnących ślepiach odbija się Morskie Oko” czy „kobieta to nie rzeka, żeby nie można było do niej wejść dwa razy”.
To język żywy, mówiony, dosadny, zdania są krótkie i proste, czasami prowokujące. Rudnicki opowiada, snuje gawędy, dopowiada, zapętla, włącza dygresję. O chorobie wenerycznej Stryjeńskiej pisze na przykład: „Jest jednak jeden namacalny syf. Zocha go ma. Oczy jej ropieją, więc do okulisty, od niego do dermatologa i odczyt Wassermanna, dodatni. Akurat ona, jej życie erotyczne było i jest przecież takie, że… No dobra, że koń by się uśmiał, ale obiecuję, już nie będzie o koniach. Za to drugi raz o psie w studni, tak, ta kiła to pamiątka po drugim mężu, z którym seksu miała tyle, co kot napłakał”. Innym razem, wspominając miłosną korespondencję Tomasza Manna, dopowiada: „Dygresja, jak trzymać dzisiaj w rękach maila? Wodzić palcami po literach, dotykać, całować to, co dotykał nadawca? Kurz na ekranie całować?”.
Czym więc są teksty w Życioryście dwa? Przede wszystkim właśnie gawędą (miejscami niemal sarmacką!) – dopowiadaniem, przepisywaniem cudzych biografii przez filtr własnej. Bodaj najlepiej określił je Dariusz Nowacki, nazywając je „gawędą życiorystyczną” i definiując: „To nad wyraz pożyteczny, twórczy pasożyt, który przysysa się do cudzych pism biograficznych (czasami autobiograficznych), wypija z nich najbardziej pożywne soki i miksuje po swojemu to, co zassał. A rezultat tych operacji podaje jako własną opowieść. Albo inaczej: bierze opowieść bazową, nadpisuje nad nią własną i w ten sposób dostajemy – by tak rzec – biografię drugiego stopnia”.
Autor Śmierci czeskiego psa jest więc mistrzem krótkich form, mistrzem zabaw słowem i konwencją. Pasożytuje na innych tekstach, ale nie robiąc przy tym żadnej krzywdy ich autorom. Wprost przeciwnie – dzięki jego zapiskom ma się ochotę sięgnąć po opisywaną książkę i skonfrontować własne odczucia z odczuciami autora Chodźcie, idziemy. Stylu Rudnickiego nie tylko nie da się podrobić, ale i długo nie da się go zapomnieć.
Na koniec warto więc jeszcze raz oddać głos jemu samemu. W prozie Mama i życie o wygranej w konkursie dla dzieci na temat „Opisz niedzielę w twoim domu” ogłoszonym przez tygodnik „Kobieta i Życie”, powiada: „Każda literatura ma taki bębenek, na jaki zasługuje, więc proszę się do mnie nie przypierdalać”. Rudnickiego czytać trzeba!