W tej okolicy krzyżowały się drogi aktorów biegnących na próby do pobliskiego Teatru Polskiego ze ścieżkami literatów opuszczających swoją siedzibę vis à vis kościoła św. Anny, profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, artystów z Akademii Sztuk Pięknych, akademików z Polskiej Akademii Nauk, a także muzyków z Akademii Muzycznej na ul. Okólnik. Najbardziej rozpoznawalni byli oczywiście aktorzy, mniej natomiast profesorowie, nawet dla wielu studentów (o dziwo!) anonimowi. Tutaj kwitło nie tylko życie intelektualne, lecz także towarzyskie. Oto zza rogu „Harendy” wychynął lekko ubzdryngolony (wszak to jeszcze przedpołudnie) Jan Himilsbach. Pewnie wyszedł z baru bistro, położonego na tyłach restauracji „Złota kaczka” przy Tamce. Tam w specyficznej atmosferze (dzisiejszy bar „Lotos” przy Chełmskiej jest tylko słabą imitacją tamtego), przy kamiennych stołach wmurowanych w podłogę stali zajęci konwersacją dżentelmeni oraz towarzyszące im damy, popijające prosto z butelek złocisty napój. Przychodziły tam, owszem, osoby o prostackich manierach i używające plugawego języka, ale można było spotkać także ludzi na poziomie i podyskutować, na przykład z pewnym redaktorem o dezintegracji pozytywnej w ujęciu Antoniego Kępińskiego, o poczuciu bezsensu pracy, o wiecznym zmęczeniu i tym podobnych dolegliwościach, uzasadniających przesiadywanie w tym przybytku. Przy kościele św. Krzyża znajdował się sklep „Herbapolu”, który w pewnym okresie cieszył się dużym wzięciem wśród okolicznych pijaczków. W ramach akcji propagowania zdrowego trybu życia 50+ ustawiali się z rana w kolejce po Azulan, płyn ziołowy na spirytusie do płukania gardła. Następnie po zakupieniu tego specyfiku udawali się przez bramę na wewnętrzne podwórze i tam pod oknami sal wykładowych zażywali lek uśmierzający nie tyle ból gardła, co dokuczliwy Weltschmerz. Dla zdrowotności popijali go kubeczkiem kefiru. Ich prozdrowotna postawa nie spotykała się jednak z aprobatą zgorszonych profesorów, którzy musieli wysłuchiwać długich rozhoworów. Ale zostawmy tych, których niestandardowy behawior i słabość mięśni antygrawitacyjnych zwracały uwagę naszego spacerowicza. W tym miejscu biło prawdziwie tętno intelektualnego życia stolicy, w aulach uniwersytetu można było uczestniczyć w otwartych wykładach znanych osobistości, na długo zanim zaczęło działać Towarzystwo Kursów Naukowych. Na pamiętne prelekcje Melchiora Wańkowicza, niezrównanego gawędziarza, który przeżywał wówczas apogeum popularności, trudno było się dostać. Wieczorne wykłady Władysława Tatarkiewicza o egzystencjalizmie, o pojęciu poezji przyciągały do Pałacu Staszica nieco mniej słuchaczy, bo i tematyka była trudniejsza. W późniejszych latach jeszcze o. Józef Maria Bocheński porywał audytorium wykładami o filozofii analitycznej. Seminaria i wykłady były dostępne dla wolnych słuchaczy (któż dzisiaj o takiej kategorii studentów pamięta?). Można było chodzić (flâneur!) do Anny Świderkówny na papirologię, do Andrzeja Wiercińskiego na hermetyczne wykłady z antropologii i religioznawstwa, na wykłady Kazimierza Kumanieckiego o Cyceronie, Wiktora Gomulickiego o Norwidzie, Juliusza Domańskiego o dziejach pojęcia ludzkiej godności itd., itp. Można długo wyliczać. Jednego razu, w nowszych już czasach, nasz flâneur dostrzegł naprzeciw kościoła człowieka, na którego widok aż przystanął, doznawszy prawdziwego déjà vu. Pan wyglądał, jakby był przeniesiony z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Był to Cezary Bodzianowski, artysta i performer, z chaplinowskim wąsikiem, ubrany w długi płaszcz, ze skórzaną teczką w ręku, w granatowym bereciku, w okularach w stylu epoki gomułkowskiej. Pan Cezary przypatrywał się przechodniom w ramach „osobistego teatru zdarzeń”, ci jednak nie zwracali uwagi na tak jaskrawą dysharmonię wywołaną w świecie widzialnym. Jakie wnioski mógł wysnuć artysta, tworzący swój teatr: ślepota tłumu, zobojętnienie, utrata zdolności racjonalnego analizowania rzeczywistości? Czy warto dalej spacerować?