– Dzień dobry. Oczywiście, że można. Niech pani wejdzie. Pociąg zaraz ruszy, a przedział pusty jak grób. Kto by chciał jechać o piątej rano z Warszawy do Przemyśla? Na dworze ciemno, wiatr zimny i do tego w niedzielę, gdy wreszcie można się wyspać… Już się bałem, że nikt nie przyjdzie, że będę musiał sam…
*
– Tak, proszę bardzo! Czemu miałoby mi przeszkadzać. Może pani przy oknie, może, gdzie chce. Ja wolę przy drzwiach. Spod drzwi bliżej domu, a pani pewnie do Krakowa… Tak… Piękne miasto… Piękne jak Kijów… Pani się domyśla… Ja stamtąd, z Ukrainy… A walizkę może tu… Ja pomogę… Tu powinna się zmieścić… Pani wybaczy, że tyle tych moich tobołków… Po polsku chyba mówi się, że ktoś wiezie ze sobą majdan, więc ja tak właśnie wiozę. Tak wiozę i nawet nazywam się Wasilij Majdan. Pani wybaczy, że nie powiedziałem od razu…
A jeśli chodzi o walizki, to połowa tego majdanu wcale nie moja. Bojka z Hałyną dały, gdy dowiedziały się, że wracam. Kuzynki Anastazji. Ta coś dla rodziny i ta coś dla rodziny. Trudno było odmówić. A tłumaczyć się, że człowiek słaby, też jakoś mi było nieporęcznie… Zresztą pomagały, nie powiem… Pomogły na peron, pomogły i do przedziału. Nie minęło i pięć minut, a ja już w nim siedzę, już wieszam palto, one stoją zaś w korytarzu, mówią mi: „Nie martw się, Wasylko, nie martw się, bo dobrych ludzi ci po drodze nie zabraknie! Nie zabraknie ci ich ani w Przemyślu, ani we Lwowie, ani dalej. I nigdzie ci ich, Waseńko, nie zabraknie, boś ty życzliwy człowiek, a życzliwy człowiek zawsze drugiego życzliwego napotka”.
*
Tak… Tak się u nas mówi… Po polsku, po ukraińsku, jak pani woli… One poszły, a ja się zadumałem… Siedziałem i myślałem, jak to z tą moją życzliwością jest, a raczej: jak z nią przez te wszystkie lata było. Siedziałem i patrzyłem w okno, a w tym oknie niby w telewizorze migały rozmaite kawałki mojego życia. Jedne z Ukrainy, inne z Polski, jeszcze inne z Niemiec, a wszystkie kolorowe i tak wyraźne, jakby zdarzyły się wczoraj. A przecież u mnie już prawie siódmy krzyżyk na karku i różne się w życiu robiło interesy… Tak…. Różnie było… Rodzina była, dzieci były… Była i firma w Polsce… A jak umarła mi żona w dwa tysiące szesnastym, to wszystko przepisałem na synów i wróciłem do Kijowa… Długo chorowałem… Prawie do samej wojny…Tak… Zresztą, teraz w lutym oni też wyjechali z Polski i poszli na front. Może nawet jechali tym samym pociągiem. Może tak samo jak ja patrzyli w szyby. Może tak jak ja oglądali w nich film swego życia i zastanawiali się, czy w tym życiu byli dla ludzi życzliwi czy nie…
*
Tak… Człowiek cały czas gdzieś jedzie…Warszawa Zachodnia, a potem zaraz Kraków… Bardzo szybko… Jedzie się szybko i żyje się szybko. Ledwo się człowiek przyzwyczai do młodości, zaraz robi się stary, ledwo przyzwyczai się do zdrowia, a już choruje… Żadnego przystanku w połowie drogi… Żadnego przystanku, a człowiek, jak to człowiek. Lubi się przyzwyczajać. Niech pani powie, czy tak nie jest: ludzie przyzwyczają się do wszystkiego. Przyzwyczają się do zdrowia i do choroby, przyzwyczają się do wody i do powietrza; do ognia i wojny też się przyzwyczają. Przyzwyczają się, bo myślą, że wojna stoi w miejscu. Że jest daleko. A wojna zawsze jest blisko. Ona jest w tym, co się widzi, i w tym, czego się nie widzi; w tym, co budzi ze snu, i w tym, co się śni. Ona jest zawsze w środku. Ona…
*
– Pani wychodzi??? Matko Najświętsza! Przestraszyłem się, że pani chce wyjść… Pani wybaczy… Ja może niepotrzebnie tak od razu o tej wojnie… Powinienem później… Płaszcz można powiesić tutaj… No, tak… Ja zaraz przesunę klatkę. Niech pani zostanie… Mi też zrobiło się gorąco, jak wsiadłem. Dworzec zimny jak grób. A płaszcz może pani odwrócić na drugą stronę, bo biały. Nigdy nie wiadomo. Szkoda by było, gdyby się pobrudził… No, właśnie tak… I teraz niech pani sama popatrzy, jak zrobiło się ładnie: klatka też przecież biała… I kot w niej biały. Pani się przyjrzy… Nad kotem ściana ciemna, szarawa, grafitowa… Może pani pomyśli: jakie to dziwne, same zimne kolory wokół tej puchowej kulki, wokół tego ciepła zwiniętego w kłębek. Na dworze zimno, a przecież takie ciepło życia człowiek chciałby zawsze mieć ze sobą, a może nawet w sobie. Jakby mu przyszło nagle gdzieś wyjechać, jakby musiał się szybko pakować, to pewnie znosiłby do walizki te wszystkie ważne rzeczy, układałby buty, skarpety, perfumy, ale tak naprawdę cały czas myślałby o tym cieple życia – że mógłby wszystko zostawić, byleby je zachować…
*
Tak… Tak właśnie było… Trochę tak jak teraz, gdyśmy jeszcze dobrze nie wyjechali, a już stajemy, bo maszynista musi przepuścić jakiś spóźniony pociąg… Wtedy też wszystko stanęło. Wydawało się, że cały świat zatrzymał się po tym wybuchu i drżał na zimnie. Cisza zrobiła się straszna, a w tej ciszy drzwi się otwarły, wbiegła moja sąsiadka, zaczęła wołać, że bombardują. Wołała, że tu przyjdą, że uciekamy. Siedziałem jeszcze na łóżku, nie bardzo rozumiałem, co ona mówi. Wydawało mi się nawet, że to wszystko jest jeszcze sen: że to we śnie Anastazja pyta mnie, jaki biorę sweter, jakie koszule, jakie spodnie. Że to w moim śnie cały blok zaczyna huczeć jak ul, jak rój pszczół i zaczyna jakby wibrować, jakby drżeć z góry na dół, z dołu do góry: nagle jakieś tupotania, jakaś bieganina. Zaraz też wołania, urwane zdania, jakby ludziom brakowało tchu. To samo ona:
– Ciebie nie wezmą… Gdzie masz dokumenty? A telefon gdzie? Po sześćdziesiątce nie biorą… Weź okulary, szampon, nie zapomnij o lekarstwach… – Trajkotała i trajkotała nad uchem, aż obudziłem się na dobre. Obudziłem się, jakby mi się przyśnił koszmar. Podniosłem się cały w nerwach i chyba z tych nerwów mruknąłem, że nigdzie nie jadę. Potem powtórzyłem to jeszcze raz, ale sam do siebie, bo ona już na dobre rozkręciła się i biegała z pokoju do łazienki, z łazienki do kuchni i z kuchni z powrotem do pokoju. Biegała i nie przestawała powtarzać:
– Zbieraj się, Wasylko, zbieraj szybko. Zbieraj się, od powietrza, głodu, ognia i wojny. Zbieraj, Hospod’ pomiłuj, nie zapomnij okularów, paszportu, Hospod’ pomyłuj, nie zapomnij telefonu, przecież bez okularów nic nie widzisz, od nagłej i niespodziewanej śmierci, zbieraj się, ja tylko…
– Nigdzie nie jadę! – Wstałem i chciałem już na dobre przerwać tę jej głupią krzątaninę, tę beznadziejną litanię, ale ona już pobiegła do siebie. Pobiegła, bo to moja sąsiadka. „Ona na coś choruje, ona ciągle na coś choruje” – tylko to przyszło mi wtedy do głowy. Tylko taka natrętna myśl, z którą się wstaje, z którą się idzie do łazienki, a potem je się śniadanie i czuje się, że ona cały czas jest. Taka zwykła myśl, przecież mieszkaliśmy drzwi w drzwi, a we mnie wtedy coś jeszcze bardziej uparło się, żeby nie jechać. Uparło się, chociaż ją lubiłem; chociaż ona zapraszała mnie na kawę, a ja kupowałem jej kwiaty. Po prostu coś uparło się we mnie, żeby nie uciekać – chociaż przecież tyle razy w życiu uciekałem – coś uparło się, żeby już nigdy w życiu nie uciekać. Ubrałem się, ogoliłem i taki ogolony stanąłem w drzwiach, żeby jej to powiedzieć. Wyprostowałem się, a ona już stała w swoich, ale pochylona, jakby nagle przybyło jej dziesięć lat strapień. W jednym ręku trzymała torbę z jedzeniem, w drugiej walizkę, a klatki z kotem już nie miała w czym trzymać, więc położyła na progu. Położyła i patrzy na mnie, a ja nagle jakbym zapomniał słów… No po prostu jakbym zapomniał… Zacząłem ich szukać, ale nigdzie ich nie było. Nigdzie nie było takich słów, które mogłyby powiedzieć, że ją zostawiam i że ona pojedzie sama. Szukałem, ale nie mogłem znaleźć takiego, które by jej powiedziało, że mnie nie będzie, że ona spróbuje w jednej ręce nieść torbę i klatkę, i że ta klatka będzie co chwilę wysuwała się z dłoni, że to będzie bolało. Że będzie bolało to, że mnie nie ma, że wszyscy inni idą, że popychają, że się nie daje rady, że brak sił… Stałem bez ruchu, nie widziałem słów, ale ona zaraz je zobaczyła, zaraz widziała je wszystkie. One nagle pojawiły się w jej oczach, nagle zaczęły spływać po policzkach i chowały się w kącikach ust:
– No szo ty… Waseńko!? Szo ty…
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]