Rzecz jasna, w tym moim stwierdzeniu, że najbardziej podoba mi się to, co sam piszę, było i jest mnóstwo przesady i autoironii – przyjaciel się uśmiał – ale i ziarenko prawdy. W moim subiektywnym – bo niby jakim – mniemaniu. Bo też po co mielibyśmy sami pisać wiersze, skoro uważalibyśmy, że inni robią to lepiej? Z kolei skoro inni robią to gorzej od nas, to na cholerę ich czytać? A ja lubię czytać. Fakt, że ostatnio najmniej może wiersze, ale jednak. Oczywiście, pisanie wierszy to nie wyścigi i stawianie kwestii, kto jest od kogo w tych niewyścigach lepszy, jest pozbawione sensu (nawiasem mówiąc, tak jak wiele wierszy). Idzie mi tylko o to, że w końcu zacząłem pisać tak, jak zawsze chciałem. A przy tym inaczej niż inni. I to mi w zupełności wystarcza. A u innych przeważnie niewiele ciekawego dla siebie znajduję (co nie znaczy, że nie ma tam czegoś superciekawego dla innych).
Ale cuda istnieją. Z tego impasu, z którym nie było mi ani dobrze, ani źle, ale tak jakoś nijako (a tego nie lubię), wybawiła mnie nagle niepozorna na oko książeczka Marka K.E. Baczewskiego Wejdź do mnie. Wszedłem, z lekka oniemiałem i poczułem wielką ulgę. Nareszcie ktoś pisze prawie tak dobrze, jak ja (żarcik), a nawet obawiam się, że o wiele lepiej. Mocna, bezwzględna, bezlitosna rzecz. I prawdziwa. Nie z tych, co to owijają w bawełnę byle co albo zgoła nic w nadziei, że coś z tego owijania przypadkowo wyniknie. Ale jak się nie ma czego owijać, to można owijać nie tylko do woli, ale i daremnie. W literaturze nie ma przypadków. Albo ma się coś ważnego do powiedzenia i umie się to powiedzieć, albo nie.
Co do Baczewskiego, to przede wszystkim mu wierzę, a to u ludzi – nie tylko poetów – cenię sobie wyjątkowo. Tym bardziej go cenię, że pisze w tej książce cały czas o miłości. O wszystkim innym także – inaczej co to by była za poezja? – ale o miłości przede wszystkim. Parafrazując z lekka, mógłbym powtórzyć za autorem: „Moją drogą jest niedojrzałość i działanie. No tak, ale miłość? Mój Boże, ja nie wiem, co to jest”. No więc autor może i tego nie wie, ale z jakim wdziękiem! „Mój Boże”, ile ja się naczytałem w życiu wierszy o miłości! Co najmniej tyle, ilu bym czytać nie chciał (wolałbym kochać).
I im dłużej czytałem ten tomik, z tym większym zdziwieniem zastanawiałem się, jak długo tak można. To znaczy, jak długo można to ciągnąć w sposób tak prosty, szczery i dobitny, a jednocześnie oryginalny, wieloznaczny i nadzwyczajnie wręcz poetycki. Bezlitosny, bezwzględny, a jednocześnie liryczny. Tak przekochiwać miłość ze strony na stronę. Otóż odpowiedź jest dziecinna prosta: można tak od pierwszej do ostatniej strony, a właściwie bez końca. A robi się to np. tak: „Przekochałem cię do końca, do ostatniej strony, / bestia zapomnienia grzeje szpony w ogniu białych liter. / Królowo paperbacku, księżniczko rozkładu, / errato do zmarszczek, jesteśmy wreszcie sami, / na dwóch różnych półkach, w dwóch katalogach, / w językach dla siebie doskonale obcych. / Jesteśmy przekochani: nic nam już więcej / nie będzie pisane, drukowane, nigdy”. Niby trąci papierem, a nie trąci. Trąci na tyle, na ile musi – bez udawania, że nie jest to poezja. Ale jest to także życie. Rzecz nosi tytuł Kochać/czytać i trochę dalej idzie tak: „Tak trzeba kochać, jak czytać: co popadnie, zawsze, / byle tylko dużo; a potem zabłądzić w jednej literze / i nie mieć już wyjścia, być w kropce, w jednej małej kropce”. Niby za dużo, a w końcu jedna mała kropka. I kropka.
Albo taki Punkt widzenia: „Jest w każdym widzeniu niewidzenie czegoś, / ono stwarza świat. Za naszymi plecami / dzieje się historia, nieważne, czy spisana, / czy spiskowa. Na oko trzeba patrzeć / z przymrużeniem oka. Punkt widzenia / jest punktem bez wyjścia. Skończyłem”. I to mogłaby być piękna puenta tego wiersza. Tak piękna, że można by ją z grzybkami albo i w rodzynkowym sosie podać, jak radził Gombrowicz. Ale autor na tym nie kończy – za co jestem mu wdzięczny – i leci jeszcze bardziej dosadnie i (de)lirycznie: „Wszyscy byli znudzeni nami: nawet Bóg / w przestworzach stroszył wąsy genseka / i ziewał jak wielbłąd. I nie w ludzkiej mocy / to było, mówiłaś. Tak, to prawda. Prawda. / Każda moc jest nieludzka”. O, tak. Każda moc jest nieludzka. I każda prawda także jest nieludzka.
Poeci, którzy odczuwają nieprzepartą potrzebę wykrzyczenia – sobie a muzom i Bogu ducha winnym czytelnikom – swojego bólu, gniewu, strachu, rozczarowania, samotności, załamania, beznadziei etc., niemal bez wyjątku zamieniają swoją mowę w bełkot, który niewiele ma wspólnego nie tylko z poezją, ale nawet z ich autentycznymi emocjami. Po prostu brak im słów na to, co czują. To bywa nawet wzruszające, tyle że nie jest poezją. Na brak słów stać każdego. Na znalezienie słów w takich momentach – tylko nielicznych. I jednym z nich jest właśnie Baczewski. Ten wie, co mu dolega i jak to odpowiednio, niebanalnie, szczerze i poetycko wysłowić. Jak to wysłowić, aby swoim uczuciom ani nie uwłaczyć, ani ich fałszywie nie uwznioślać. Czyli, powiedzmy, tak: „Czy widzisz / tandetę tęczy? A to obok, to miasto. / Czy uwierzysz, / że kiedyś przechodziło tędy / ludzkie pojęcie? Teraz została / tylko autentyczność. Na pociechę / dla pamięci – kopulacja zmysłów. / […] Dziś, idąc tą ulicą, / doszedłem do wniosku, / że doszedłem do wprawy / w odchodzeniu od zmysłów” (Powidok).
Albo taka – niby śmieszna, a smuta – ironia: „Jak można propagować takie zacofanie / w nowoczesnym świecie? Seks i poezja: dwie rzeczy, / które należy cisnąć na pożarcie historykom. / Dobre zajęcie dla mastodontów” (Mówisz i masz). No więc kilku nas jeszcze – mastodontów – zostało. Baczewski należy, moim zdaniem, do jednych z najbardziej utalentowanych. Może też najbardziej niekochanych i nierozumianych, kto wie.
Nie jestem człowiekiem środowiskowym. Nie tylko literacko. Tak w ogóle. Jak powiedziałem, nie poklepuję po plecach, żeby ktoś mnie poklepał, choć wiem, że w środowisku jest to praktyka powszechna. Piszą sobie nawzajem wdzięczne i oczekujące wdzięczności blurby, a czasem nawet nazywają to recenzjami. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby zaczęli pisać prawdę. Czyli na przykład to, co mi czasem mówią na ucho albo na boku. Sam jestem, a może – topos afektowanej skromności – tylko się staram być tak szczery, jak umiem (choć kobiety w to nie wierzą). Dlatego niektórzy ludzie mnie cenią, ale unikają. A niektórzy (a zwłaszcza niektóre) nie tylko unikają, ale i nie cenią. Trudno. A dlaczego o tym piszę? Żeby ktoś sobie czegoś nie pomyślał. Baczewskiego widziałem dwa razy w życiu. Za pierwszym razem on trochę za bardzo marudził, za drugim chyba trochę za bardzo ja. Ogólnie rzecz biorąc, mówił jak inni. Za to, jak się okazuje, pisze jak nikt. Po tym poznaję poetę. Bo wielu z tym mówieniem i pisaniem ma akurat na odwrót. Takich jest chyba większość, dlatego „kochanie/czytanie” poezji tak często bywa rozczarowujące.
Oczywiście, to są tylko moje prywatne, subiektywne, bałamutne i nieodpowiedzialne opinie. Zgadzam się z tym. Ale są moje.
Aha, byłbym zapomniał. Wiersz tytułowy z tomu Wejdź do mnie Marka K.E. Baczewskiego składa się z samego – tego właśnie – tytułu. Co do mnie, wchodzę w to. Jakkolwiek to brzmi.