Czwarta książka poetycka Ewy Olejarz, Mongolski cyrk, to zbiór dwudziestu dziewięciu krótkich wierszy (choć numeracja jest podwójna – są cyfry arabskie i oznaczenia rzymskie, które, skompilowane z estetyką wydruku, przywodzą na myśl cykle barokowe), utrzymanych w dość egzotycznej stylistyce. Zbiór wyraźnie inspirowany jest historycznym kształtem i, dość stereotypowym, wyobrażeniem kraju „stepów i jurt”. Nie zabraknie więc strzał w kołczanie, plądrowania, wojen, dzikich koni i Czyngis-chana.
Oscylowanie wokół leksemów kojarzonych z kulturą dalekiego wschodu, stylizowanie słów w taki sposób, by swoim brzmieniem przypominały imiona i miejsca związane z tą, obcą dla nas przecież, kulturą, staje się w tym tomie częścią eksperymentu. W tym miejscu jednak czytelnik musi zmierzyć się z pytaniem, czy jest to eksperyment udany.
Czytając kolejne wiersze, nie sposób nie dostrzec cech dla poezji Olejarz charakterystycznych. W poszczególne obrazy wkrada się zamierzony chaos. Przypominają niewykadrowane obrazy, niezredagowane do końca fragmenty tekstu. Poucinane frazy i zawieszone w próżni pytania czy wykrzyknienia, właściwy tej twórczości brak spójności – wszystko to miało w tomach poprzednich spory potencjał semantyczny. W najnowszej książce ta swoboda kompozycyjna przekracza granice, w których poezja poddaje się umiejętnościom interpretacyjnym czytelnika, pozostawiając otwartą przestrzeń możliwych konotacji, a staje się czymś na granicy bełkotu. Owszem, można bronić stanowiska, iż nie chodzi o zaprogramowany z góry semantyczny przekaz, nie o efekt, ale o afekt. Czy najnowsze wiersze zabrzańskiej poetki stanowią próbę zapośredniczenia w literackim obrazie stanów afektywnych? Z pewnością tak. To, co jednak przeszkadza w ich odbiorze, to nadmiernie wystylizowany kostium oraz maski, które przywdziewa osoba mówiąca do nas w poszczególnych tekstach.
Przyjrzyjmy się zatem poszczególnym aspektom omawianych wierszy, zaczynając od języka. Owa, wspomniana już, obcość kulturowa, zbitki wyrazowe, które nie układają się w znane nam frazy, działają na nas jedynie skojarzeniowo, stanowią celową próbę przekroczenia bariery nieprzedstawialności. Jest to, przyznajmy otwarcie, sztuczne generowanie spotkania z Innym. Bariera językowa każe nam bowiem szukać zastępczych, niewerbalnych metod porozumienia i zrozumienia – i to działanie zdaje się wdrażać poetka w kolejnych wierszach tomu. Najlepszym przykładem w tym kontekście zdaje się wiersz (fragment) 18, w którym po obco brzmiącym tytule Ekemekebeke aminijan…, następuje właśnie ośmieszenie procesu usilnej racjonalizacji: „gdy mówisz / rozważam // gdy plądrujesz / wyjaśniam // jesienią powiedziałeś: / skoro mnie przyjęto – musiano / skoro nie odmówiono – wszedłem // skoro / skoro / skoro”. Demaskacja bezzasadności logosu staje się w tym przypadku oczywistością, nadal jednak zaangażowany jest w ów proces język, krążymy więc nieprzerwanie po zamkniętej orbicie.
Choć konieczne mogłyby wydawać się specjalistyczne konsultacje, to warto od razu zauważyć, że w Mongolskim cyrku nie chodzi także o wymuszenie na czytelniku kulturoznawczych i słownikowych poszukiwań. Poszczególne zwroty, nazwy, imiona tak wyraziście „udają” zapożyczenia, iż nie pozostawiają nawet złudzenia prawdziwości. Nawet jeżeli byłyby wynikiem głębokich studiów i obcowania z daną kulturą, to po prostu nie taki jest cel tych zabiegów – jest to jedynie gra z językiem, unaocznienie głębokiego związku obrazu świata z narzędziem jego opisu. Poetka porusza przy tym temat ważki i do owego ciężaru zdaje się być jednak zupełnie nieprzystosowana. Nie można bowiem tego typu nawiązań nie odnieść do obecnej sytuacji społeczno-politycznej i zagadnień gościnności, a raczej niegościnności, kultury europejskiej wobec Innego. To oczywiście naddana semantyka i nieco przemocowa wersja interpretacji, ale wywołanie tego tematu – zetknięcie z obcym światem, zmierzenie się z jego kulturą – nie powinno pozostawać we współczesnej poezji jedynie pewną formuła estetyczną. Sprawą świadomości danego odbiorcy będzie jego sposób odbioru tego zabiegu, ale ze strony autorki wyraźnie zabrakło w tym wszystkim uwzględnienia aktualnego aspektu społecznego. Olejarz gra z repertuarem odmiennej kultury, wprowadza w wiersze język i postać Innego, pozostaje jednak na poziomie scenografii, nie wchodzi głębiej w implikowaną przez ten zabieg problematykę. Wszystko to przywodzi na myśl ostatecznie określenie ‘orientalizm’, ale niestety w takim znaczeniu, w jakim używał go Edward Said, unaoczniając jego manipulacyjny charakter. Oczywiście poetka odwołuje się do Mongolii raczej jako miejsca nieistniejącego, historycznego, poruszając się tym samym w przestrzeni wykreowanej w ramach geografii wyobrażonej. Nie jestem jednak w stanie uwolnić się od przekonania, że w ten sposób utrwala się jedynie całą gamę stereotypów. W kontekście rozważań z pogranicza postkolonializmu, warto oczywiście wspomnieć o wierszach, które można w pewnym stopniu obronić. Chodzi mianowicie o te teksty, które poprzez zestawienie nawiązań historycznych z tym, co współczesne, przełamują pewne utarte schematy postrzegania świata i wyraziście zaznaczonych granic diachronicznych. Ten zabieg demaskuje bowiem w pewien sposób wciąż silnie zakorzeniony we współczesnym człowieku opór przed zmianami, powtarzalność określonych mechanizmów: „ludzie na straży mogą mi pomóc / ludzie ze straży niecnej? // tak / w czym? // w procesach sądowych / jeszcze? // w wydawaniu wyroków / jeszcze? // przy rozdawaniu kołczanów i strzał / i po co ci to? // bo muszę zadbać o załadunek jaków / rak”. Chciałabym dostrzec w tych wierszach nie tylko to zespolenie dawniej z dziś, wyliczenie błędów historii wplecionych w naszą codzienność, bezrefleksyjnie duplikowanych. Prezentowane wiersze posiadają bowiem potencjał językowych konstruktów unieważniających ontologiczne i epistemologiczne rozróżnienie pomiędzy Wschodem i Zachodem, ale niestety nie jest to poezja, która udźwignęłaby ciężar tego zadania. Nie jest w stanie ostatecznie wyzwolić się z więzów heteronomicznych dyskursów, czy też się im w zasadniczy sposób przeciwstawić.
W nowej książce poetyckiej Ewy Olejarz na uwagę zdecydowanie zasługuje sposób konstruowania podmiotu. Niestety i w tym aspekcie nie zabraknie w niniejszym omówieniu pewnych zarzutów, ale jest to niezaprzeczalnie najciekawszy rys poezji autorki Milczenia placu zabaw. Tożsamość podmiotu w wierszach Olejarz jest bowiem budowana w taki sposób, by w pewnym stopniu unieważniała wciąż przecież silnie kulturowo ugruntowane, metafizyczne właściwie, niezmienne tożsamości płciowe. Poetka tak operuje językiem, aby nie tylko tworzyć podmiot raz wyraziście męski, innym razem kobiecy. Choć jej podejście, zwłaszcza do kwestii cielesności, jest niejednokrotnie niepokojąco stereotypowe i ów męski podmiot zawsze będzie nieco silniejszy, bardziej dominujący, bezpośredni, nieraz brutalny, na szczęście nie brakuje w wierszach z Mongolskiego cyrku także naturalnego, kobiecego głosu, nieprzyprawionego sztuczną delikatnością: „na czele / potomków i ich potomków / rozwiałeś popiół / należysz / do poddanych / do drogi i do siebie // tymczasem / pojmałam zbiegłego // do lasu! // usiadłam okrakiem / wyciągnęłam nóż / wyszeptałam: ocalę” (Podbijałeś). Nie sposób nie dostrzec, że większość konstruktów językowych Olejarz tworzy struktury dość transparentne semantycznie. Nie wpływa to jednak na moją ocenę samego zabiegu, Olejarz przeformułowuje podmiot swoich tekstów z dużą łatwością. Zastanawiam się tylko, czy jest w tym coś więcej niż jedynie mniej lub bardziej udany eksperyment językowy? Jest to może po prostu pewna poetycka gra, której nie potrzeba dodawać kolejnych pięter znaczeń, ale tak, od współczesnej poezji oczekuję chyba czegoś więcej niż umiejętnego eksperymentowania. Wszelkie językowe zabawy, przestawki, gramatyczne przeinaczenia coś jednak powinny obnażać – choćby nasze przywiązanie do określonych form i struktur, do kulturowych figur i mitów. Nie dostrzegam jednak tego w najnowszym tomie zabrzańskiej pisarki, która przecież, choćby w tomie Wszystko jest inaczej, udowodniła już, że potrafi tymi zabiegami skłonić do ciekawej, czasem nieprzewidywalnej w swych skutkach, refleksji.
W Mongolskim cyrku, tomie pozornie dynamicznym i ciekawym, wyraźnie czegoś zabrakło. Nie chodzi tylko o akt niefortunnej dekonstrukcji, przypuszczam bowiem, że pewne pojawiające się w tomie stereotypy kulturowe temu właśnie miały posłużyć. Chodzi przede wszystkim o niedokończoną, niedoprecyzowaną myśl, która towarzyszy lekturze tych wierszy. Wiemy, że mogłyby (miały?) znaczyć coś więcej, zawierać bardziej wyrazisty ładunek semantyczny, ale niestety – trudno się tego doszukać. Wiersze zdają się być napisane zbyt pośpiesznie, językowo niezręczne, trochę pozbawione konceptu. Nie upominam się oczywiście ani o znaczeniową spójność, ani o spełnianie przez współczesny wiersz jakichkolwiek wymogów formalnych. Chodzi mi raczej o swoistą odpowiedzialność za słowo, ekspresję wpływającą na emocje odbiorcy, a jeżeli już dany tom ma skutkować rozbijaniem form i kategorii, to powinno to być działanie bardziej wyraziste i odważniejsze. Jeżeli zaś chodzi o wypominany w niniejszym omówieniu społeczno-polityczny aspekt wschodnich inspiracji, ale także płciowej tożsamości podmiotu – uprzedzam, iż nie oczekuję od poezji jednoznacznych politycznych deklaracji. Sądzę wręcz, że poezja (tekst kultury w ogóle), jeżeli stanowi głos zawsze jednoznacznie zaangażowany w jakąś ideę, zbyt łatwo staje się narzędziem i może stanowić źródło manipulacji, propagandy, przestaje być idiomatycznym sposobem mówienia o świecie, jednostce, traci nieraz znamiona artyzmu. Poezja nie musi zawsze służyć jakiejś sprawie. Jeżeli jednak, w czasach gorącej dyskusji o gościnności wobec Innego, ktoś decyduje się na takie jak Olejarz estetyczne inspiracje, musi zdawać sobie sprawę z konsekwencji semantycznych. Poezja nie jest tworem oddzielonym od otaczającego ją świata, wiersz nie jest zawieszony w próżni, nawet jeżeli marzyłby mu się status takiego, jakże wygodnego, odseparowania.