10/2023

Monika Orlińska

Wczoraj

Marlena wyszła z kuchni z telefonem przy uchu.

Otarła z twarzy ślady po łzach, przy okazji rozmazując i tak źle zrobiony makijaż. Gdyby mogła zobaczyć się w lustrze, być może użyłaby jakiejś chusteczki. Ale nie miała tu nigdzie lustra, a malowała się pierwszy raz od wielu lat. Chciała tylko sprawdzić, czy jeszcze potrafi, bo przecież jutro trzeba wyglądać. Pociągnęła nosem, a potem uśmiechnęła się do słuchawki, żeby jej głos wydał mu się weselszy. Mówiła szybko i nieskładnie, jakby chciała zaprzeczyć rozpaczy, w której przed chwilą z takim upodobaniem się pławiła. Ale kiedy uświadomiła sobie, że przecież nie może obarczać go swoim smutkiem, zaczęła paplać o niczym, wyrzucając z siebie kompulsywnie słowa, żeby tylko nie odłożył słuchawki, żeby był jeszcze z nią…

– Tak, tak, już kończę, tak, idź spać, pa, kochanie, pa, ale pomyśl, może jednak byłyby lepsze różowe, on tak lubił jasne kolory, może źle zrobiliśmy, co? Co? – nieruchomieje na chwilę z zastygłym na wargach uśmiechem. – Tak, tak, może lepsze byłyby różowe, trudno, kupię następnym razem różowe. Będzie okazja, prawda? Oczywiście, do jutra, czekam rano, pamiętaj, bądź wcześniej, tam się długo jedzie, pamiętaj, wcześniej. Tak, pa, dobranoc, kochanie, pa.

Siadając w fotelu, omiotła wzrokiem stolik: papierosy, zapalniczka, popielniczka, butelka, szklanka, lód, pilot.

Najpierw pilot.

Nastawiła głośno, niech szczeka, niech gada, zapełnia dom ludzkim gwarem. Potem butelka. Miły oku herbaciany płyn na lodzie, łyk na spróbowanie, zanim chwyci zapalniczkę i włoży papierosa do ust. Może jeszcze drugi łyk. Do wódki by się nie zniżyła, nie, przecież nie jest jakąś pijaczką. Pije tylko whisky, tak, tylko to, bo lubi. Zresztą, co ma tu niby robić sama? A wszystko rytualnie i mechanicznie, ruchy wprawne, powtarzalne, codziennie ta sama sekwencja, właściwy porządek rzeczy. Poduszka za plecy, trzeci łyk. Przyjemne ciepło w przełyku. Znów papieros, pierś unosi się powoli, ciepło ogarnia najpierw głowę, potem całe ciało. Po kolejnym łyku do ciepła dołącza spokój. Myśli przestają się kłębić, galopować jak szalone, można wreszcie wsłuchać się przez chwilę w głos ładnej młodej prezenterki, chyba nowa jakaś.

Co mówi?

Znowu kogoś aresztowali. Wpychają mu głowę do radiowozu. Ręce skute. Dobrze, niech zamykają drani. Szkoda, że wszystkich od razu nie zamkną.

Dzięki Bogu za whisky. Nalała drugą szklankę.

Same kanalie, do czego doprowadzili. Strach na ulicę wyjść. To hołota, tylko czyhają, żeby kogoś zaszlachtować za parę banknotów. Albo za telefon. Jezu, żeby on tu nie jechał autobusem, musi wziąć taksówkę. Jak mogli zabrać mu prawo jazdy, był tylko niewyspany, za długo musiał siedzieć w nocy z tymi… Wszystko to ci jego koledzy, całe zło Julusia. On taki ufny zawsze, taki układny, grzeczny. Jak Piotrek. Na pewno go wykorzystali, może i pili za jego pieniądze, a potem takie nieszczęście z tym prawem jazdy. Jakie to niesprawiedliwe, jak on teraz będzie… lepiej się napić, nie myśleć o tym.

Jutro trzeba jechać do tej wariatki, trzeba do Piotrka, tym razem naprawdę trzeba. Boże, Boże, Boże!

Coś jej się skręciło w środku, zwinęło w kłębek, skurczyło, aż zjechała z kanapy na podłogę i podciągnęła kolana, ile mogła, żeby jakoś to zatrzymać, unieruchomić w środku, zakleszczyć w sobie. Nie za bardzo mogła się skulić, bo brzuch przeszkadzał. Kiedy to się stało, przecież była kiedyś taka ruchliwa, zwinna… Stopy rozjechały się, podwijając dywan. Wtedy usta wygięły się w podkowę, twarz spięła w nieregularne skurcze i grymasy, aż wreszcie z gardła wydarł się płacz. Pierdolić to. Nawet, kurwa, rajstopy dziurawe! Wytarła nos rękawem, wlała w siebie resztę trzeciej szklanki.

Znów przypomniała sobie o tym, co będzie jutro. Papieros. Łyk alkoholu.

Matko, chroń, że to tak daleko. Przez całe miasto, potem te podejrzane przedmieścia, jakie to zaplute i brudne, jak niebezpiecznie. Atakują za dnia, wcale się nie boją. Wszędzie, na przystankach, w metrze, w autobusie. Kradną, wbijają noże, gwałcą. Skrajnie niebezpiecznie. Tak, skrajnie. Byle przez te przedmieścia, a potem autostradą godzinę prawie. Dlaczego tak musi być?!

To przez nią. Tak, przez tę dziwaczkę. A mógł wybrać porządną kobietę. O, taką jak ta, z telewizora. Elegancka taka i poważna. Ależ te jej oczy wielkie są. I usta takie czerwone. Musi być mądrą kobietą, tak to wszystko opowiadać, ze spokojem. Jak Jan. Jan też umiał tak mówić, że wszyscy słuchali.

Prezenterka znikła, pojawił się blok reklamowy. Marlena patrzyła łapczywie na pojawiające się przedmioty, kosmetyki, leki. Jak dawno nic nie kupiła. Siedzi tu całe dnie i tylko do sklepu osiedlowego po bułkę i butelkę się rusza. Fryzjer może by się przydał, ale…

Musi kupić taki krem, tak go ładnie reklamują. O, wreszcie pogoda.

Wypiła kilka łyków. Cholera, lód się skończył. Chrzanić to, będzie bez lodu.

Jeszcze dwa łyki ciepłego alkoholu. Spojrzała na szklankę. Kto wymyślił whisky, to geniusz musiał być. Na ekranie przesuwały się mapki ze słoneczkami i izobarami, po kolei ustępując jedne drugim.

– Mmm, wyż jutro – wymamrotała. – Przynajmniej nie pada. Ale gorąc, gówniany los. Na taką podróż.

Prezenterka, która ponownie pojawiła się już na ekranie, spojrzała na nią czujnie, jakby usłyszała jej słowa.

Nie, nie, niemożliwe. W telewizorze nie słyszą.

– Czego?! Bla bla bla… – Marlena wykrzywiła się do telewizora.

Spikerka zawiesiła głos, pokręciła z niedowierzaniem głową i powróciła do anonsowania wiadomości. Marlena wzruszyła ramionami.

Dobrze, że Jurek prowadzi pewnie, zawodowo, wypadku nigdy nie miał. Tyle lat ją wozi. Ile? No… Dużo. Czy mówiła mu, o której ma być? Mówiła na pewno, mówiła, w centrali prosiła, będzie na ósmą. A może tylko jej się wydaje, może nie mówiła. Zadzwonić? Zaraz, gdzie telefon, telefon?

Żwawo podniosła się z fotela i natychmiast poczuła, że nogi nie są już te same. Straciła równowagę, przysiadła na podłokietniku, odnajdując balans. Na brudnej od tuszu twarzy panika ustąpiła miejsca zmieszaniu, bezradnemu poszukiwaniu wzrokiem czegoś, czego by się uczepić, czegoś stałego. Ramiona opadły, na twarz wstąpiła pusta rezygnacja. Osunęła się w miękkie siedzisko fotela, oparła głowę na wygniecionym, brudnym zagłówku. Która to dziś szklanka? Która butelka?

Nie myśleć, nie myśleć. Co ona mówi, ta młoda ładna, zamachy jakieś gdzieś, znów się wysadzają, Jezu, oni są wszędzie. Dzięki Bogu nie, jeszcze tu ich nie ma. A może są, może jutro tu przyjdą? Teraz banki. Tak, teraz bandyci to już nie bandyci, teraz prawdziwy bandytyzm to te banki. Okradają, wszystkich okradają – tylko by brali pieniądze, a kto ludziom da? Juluś nic nie mówi, ale matka wie, czuje, że znowu pracy nie ma, taki ufny jest, oszukali go już tyle razy, jej chłopca.

Papieros, łyk whisky.

Ona już nieważna, sześćdziesiąt pięć lat, duży dom i ten lęk, ciągle ten lęk. Dobrze, że Jan założył kraty w oknach. Zaraz, to nie Jan, to Piotruś założył. Braciszek kochany, dobry taki.

Na wspomnienie brata coś nagle znów nią wstrząsnęło od środka, domagając się ujścia. Zatrzymała to. Dolała do pełna niepustej jeszcze szklanki.

Cholerna emerytura. Nawet na taksówkę musiała pożyczyć od sąsiadki. Przepracowała życie jako pomoc przedszkolna. Wycierała maluchom buzie, sprzątała rozlane zupy, wnosiła i wynosiła talerze, ustawiała krzesełka, myła podłogi. Żaden z tych gówniarzy nie wspomina jej dziś. Żaden nie podziękował, żaden jej nie pamięta, żaden z rodziców nie zwrócił się nigdy do niej z pytaniem, pretensją choćby. Jakby jej tam nie było. Niewidoczna.

Po pracy sprzątała w domu, szykowała żeberka, schaboszczaki i mielone, polewała skwarkami ziemniaki, gotowała kompoty. Robiła swoje. Liczyła na małe szczęście, urządzając w nowym domu (kredyt dwadzieścia pięć lat, ostatnią ratę spłaciła już z emerytury) pokój Zuzi. Największą dumę kiedyś czuła z córki, z jej niezwykłej urody, niezależności, miłości do koni. Spełniała się, znikając przy niej. I nawet to, że nigdy nie była piękna tą klasyczną harmonią rysów, wcale jej nie przeszkadzało. W rodzinie rekompensował to Piotruś. Przystojniak, od małego. No i Zuzia.

Podniosła rękę, musnęła bezładną fryzurę. Słabe włosy, obcięte nijak, zarosły już uszy, grzywka krzywo opadała na czoło. Nie była brzydka jakąś szczególną brzydotą, choć nie usłyszała nigdy słowa „ładna” pod swoim adresem. Od nikogo. Nawet od Jana. I nie przyszło jej do głowy, że można by ją tak określić. Jednak to, co powodowało, że wydawało jej się, iż rozpływa się w nicość w obecności jakiejkolwiek innej kobiety, to absolutny brak wdzięku i kobiecości, odziedziczony po prostej, chłopskiej rodzinie ojca. Sztywne ręce, za duże ruchy, wszystko w niej było jakby prosto od pługa. Zdawała sobie sprawę, a jakże. Podobnie przejęła od nich chłopski rozum i bezwład życiowy, a także maksymę „umiesz liczyć, licz na siebie”. Największym klejnotem jej fizyczności był miły, szczery uśmiech, który teraz stał się irytująco sztuczny, i który przylepiała do ust na siłę, bo spontanicznie nie pojawił się od lat. Perlisty śmiech, jedyne narzędzie dziewczęcej kokieterii, niegdyś służące do oczarowania Jana – nie wiedzieć kiedy zmienił się w ochrypły od papierosów, ciężki rechot. Resztę uroku, jeśli takowy kiedykolwiek miała, ukryty w żywym usposobieniu i troskliwej naturze, utopiła w alkoholu. Otwartość na ludzi zastąpiła głośna i napastliwa ciekawość, która spłoszyła resztkę znajomych Jana. Bo jakoś ona przyjaciół własnych chyba nigdy nie miała…

Kolejna szklanka pozwoliła jej nie skupiać się już nawet na brzęczącym telewizorze, ogarniał ją upragniony bezwład i akceptacja rzeczywistości. Uśmiechała się łagodnie do siebie, do błądzących myśli, do wakacji, dzieciństwa na wsi w towarzystwie braciszka.

Ona, tęga, głośna, ruchliwa chłopaciara, biega z dzieciakami ze wsi. Tymczasem Piotruś pomaga mamie w kuchni. Śliczny, smukły, czarnowłosy chłopczyk. Kochany, ulubiony, grzeczny, cichy jak mama, a taki uroczy, a taki dobry synek… Mama uczy go wszystkiego. Jego, nie ją.

Mama. Cicha mama. Marlena nigdy jej nie rozumiała. Prawdę mówiąc, wcale nie chciała zrozumieć. Wolała dostać od porywczego ojca pasem po łydkach za podarte spodnie albo spóźnienie na kolację, niż raz unieść to jej szkliste, rozmemłane spojrzenie. Teraz te obrazy, przywoływane tak często w ostatnich dniach, zacierają się, mieszają, zanikają… a może właśnie wyostrzają, może to mama mówi do niej coś? Jakby jakieś słowa, coś o niepokoju? Kto to mówi?

Marlena próbowała się skoncentrować: skądś, tu, w pokoju, dobiegał kobiecy głos. Coraz dobitniej mówił rzeczowym tonem. Nie, to nie mama, za ostry ten ton. Mamy głos był drżący, niepewny. To ktoś inny, ktoś pewny siebie, silny. Taki ktoś, kto cię poprowadzi. Aaaa… to pewnie ta kobieta z telewizji. Marlena wzdrygnęła się. Ktoś dotknął jej ramienia.

Obudziła się, nie rozumiejąc, co się dzieje. Telewizor nadal działał, nadawał wiadomości ze świata, w dolnym pasku przewijały się informacje z ostatniej chwili, ale coś się zmieniło. Nie było na ekranie tamtej kobiety. Miejsce za spikerskim biurkiem ziało pustką, ale jej głos cały czas mówił. Skąd mówił? Marlena rozejrzała się.

Niemożliwe… spikerka siedziała koło niej, na brzegu kanapy, w wyprasowanej koszuli, z bliska jeszcze ładniejsza niż na ekranie. Pachniała drogimi perfumami. Dało się już rozpoznać poszczególne słowa.

– Co pani tu… – Marlena zamknęła oczy, usiłując przegnać dziwny sen. Choć w sumie był raczej miły. Taka ładna i mówi do niej. Do niej.

– Lenka! Ocknij się… – prezenterka chwyciła ramię Marleny.

Niemożliwe, jej tu nie ma. Nie ma, to się tylko śni. Nikt tak do Marleny nie mówił od lat.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.