Tandem Kramarz/Podsiadło ukazuje podobną perspektywę. Książkę Człowiek, który odjechał można oczywiście potraktować jako ilustrowany zbiór poetycki, złożony z dwudziestu sześciu wierszy autorstwa Jacka Podsiadły lub jako komentowany album fotograficzny, złożony z trzydziestu zdjęć autorstwa Andrzeja Kramarza. Jednak sens owego artystycznego projektu najpełniej odzwierciedla właśnie emblematyczna zbieżność. Dwie, odrębne i odmienne, opowieści splatają się w trzecią. Ścieg bywa tu mocny, zwłaszcza w chwilach, gdy wiersze i fotografie sąsiadują ze sobą bezpośrednio na kolejnych stronach. Czasami jednak nici gubią się, wspólny splot na moment niknie, jakby jego składowe części potrzebowały odrobiny samodzielności, własnej przestrzeni, swoistej autonomii. Podówczas porzuconym przez obiektyw aparatu miejscem niepodzielnie włada wiersz lub wręcz odwrotnie – milczący obszar książki anektuje fotografia. Nie ma tu zatem prostej współzależności i „sprawiedliwej” proporcji. Gdyby każdemu utworowi poetyckiemu towarzyszyło zdjęcie, pokusa ilustracyjnej funkcji obrazu byłaby nieusuwalna. Dzięki zakwestionowaniu takiej korelacji, zarówno poszczególne wiersze, jak i fotografie oddziałują na siebie w ramach większej autonomii.
Książkę otwiera wiersz Nad fotografiami z książki „Canadians”, który można uznać za poetycki przypis, ślad fascynacji zatrzymanym w kadrze światem sprzed ponad stulecia. Poeta jest tutaj „czułym obserwatorem”, wrażliwym sprawozdawcą, który postanawia unieważnić siłę czasu przeszłego dokonanego. Twarzy mieszkańców Kolumbii Brytyjskiej, utrwalonych przez Williama Notmana (1826–1891) oraz jego synów, Williama McFarlane’a (1857–1913) i Charlesa (1870–1955), nie ożywia jednak głos – w jakimś sensie są oni obecni, ale milczą, nie potrafią o sobie opowiedzieć, nie mogą zdać nam sprawy z własnych bolączek, tęsknot, nadziei, rozczarowań, pragnień. W ciszę, która przesłania ich istnienie wkracza literatura: poezja jest szeptem umarłych. Pismo, choć zapewne niedoskonałe, żywiąc się wyobraźnią twórcy, potrafi naprawić błąd fotografii. Tekst jest prawdziwym urzeczywistnieniem, pogłosem siły, która ożywia ciało i czyni człowieka istotą niepowtarzalną.
Dociekliwości poety towarzyszy rodzaj uważności, czyli wychylenia ku wadze każdego istnienia. Twórcę napędza autentyczna ciekawość Innego, jego spojrzenia, uśmiechu, dotyku, ale głównie spraw ducha, które są źródłem zewnętrznych symptomów życia. To już raczej domena intuicji a nie wiedzy. Fundamentem dla tak ujętej świadomości byłoby doświadczenie, które kształtuje się w drodze, trudzie żmudnej wędrówki. Jego przeciwieństwem jest szeleszcząca papierem encyklopedyczna erudycja. Dlatego też poeta, czeka „na swój własny wiatr” – włóczęga to w tym przypadku miara odpowiedzialności za bliźniego oraz rewers poznawczej wiarygodności…
Pierwsza fotografia w tomie, reprodukowana bezpośrednio po utworze Nad fotografiami z książki „Canadians”, przedstawia szczupłą kobietę, która – ubrana w odświętny strój – pochyla się nad wodą i usiłuje (jak można się domyślić) wyczyścić buty na niewielkim obcasie. Lewą stronę kompozycji zajmuje masywna bryła starego autobusu. To kapitalny sprawdzian dla czytelnika, który po lekcji wrażliwości ukazanej w tekście poprzedzającym, winien udzielić kobiecie głosu, zadać pytanie o jej los, uchwycić stan wewnętrzny, rozpoznać nastrój, poczuć powiew wiatru znad rozlewiska, dopełnić historię zarysowaną na zdjęciu.
Kolekcja czarno‑białych fotografii opublikowanych w książce dokumentuje rzeczywistą wyprawę szlakami i bezdrożami Europy Środkowo‑Wschodniej. Na niektórych zdjęciach dostrzec można ascetyczną sylwetkę Jacka Podsiadły, wieczorny biwak, namiot rozbity na szerokiej polanie. Większość fotografii przedstawia jednak miejsca, przez które wiodła marszruta, oraz napotkane w drodze osoby. Charakterystyczne ujęcia przekonują o fundamentalnej różnicy, jaka dzieli wędrowca i współczesnego, globalnego turystę, którego największym pragnieniem byłaby kolejna flaga naniesiona na prywatną mapę podróży. Komfort wędrowca polega na błądzeniu, odcięciu się od dotychczasowego sposobu życia, odrzuceniu wszystkiego, co stanowi zbędny balast, na ufnym ruszeniu „w świat, który się kołysze” (Bo to się zwykle tak zaczyna). Turysta chciałby zwiedzać, a więc zobaczyć to, co zostało już uporządkowane, nazwane, sklasyfikowane jako atrakcja. Wędrowiec zaś to duch anarchii i przeciwnik wszelkiego ładu, miłośnik chaotycznej urody świata, który bezpowrotnie minął, przepadł w żelaznym uścisku czasu:
w obcych krainach, tak jak mi wypadło, chwalę
upływ wszystkiego i prawo silniejszego.
Patrzę, jak cień śmierci mierzy moje zbroje.
Śpiewam czasowi o sobie. Że tamto i minęło,
i przedłuża się jak tortura lub rozkosz.
Oko wędrowca potrafi dostrzec oraz docenić to, co budzi u turysty wzgardę lub co najwyżej nieskrywaną obojętność. Więcej, owo spojrzenie mądrego włóczęgi, który wie jak i dokąd iść (Zbliżając się do Trumiej), bliższe jest nadziei ocalenia niż erudycyjne popisy uczonego flâneura. Prawdziwie piękna jest bowiem groza zbliżającej się śmierci, której forpocztę stanowi stopniowy, bezlitosny rozpad materii. Tu chyba tkwi źródło pociągu Andrzeja Kramarza do ukazywania rzeczy w stanie rozkładu – popękanych ścian, na których odkruszony tynk tworzy zarysy nieistniejących kontynentów, obłupanych emaliowanych garnków, w których nikt już nie przygotuje strawy, stłoczonych przy zapylonej drodze wraków aut, które wyglądają jak upiorna kawalkada, wbitych w lustro rzeki samotnych żerdzi, ostatnich świadków miłosnych westchnień dawno zmarłych kochanków. Ta melancholijna skłonność do zapatrzenia się w pustkę charakteryzuje także wiersze Jacka Podsiadły:
oknami oraz drzwiami, zaglądaliśmy
w spustoszone jamy. Gdyby mieszkańcy wrócili,
nie znaleźliby nic.
Ni śladu po podłogach,
żadnego strzępu papieru, z murów sterczą spalone
kikuty dźwigarów stropu.
Butelki. Chwilowi zwycięzcy
musieli tu świętować swój beznadziejny triumf.
Mieszkańcy nie powrócą. Po „międzyludzkim kościele” nie pozostały nawet ruiny. Obejścia domostw porastają chwasty, sczezło, co wyszło spod ręki człowieka, plac przejęła natura – żywioł najpotężniejszy, konsekwentny, zarazem świetlisty i mroczny, w pełni kontemplatywny, zachwycający:
przebił wszystko. Ptak był jak organista, który się zasiedział
do rana przy miechach i nagle postanowił
wykrzyczeć coś na całą świątynię jeziora.
I wrzask jego spodobał się nie tylko mnie,
choć pierwszych rybołapów nie było jeszcze przy czółnach
poukrywanych w trzcinach jak otwarte trumny;
nie brzmiała w tym okrzyku tęsknota ni nuta triumfu,
był to krzyk bez dodatków […].
Co jednak ciekawe, zmysłowe bogactwo świata opiewać może tylko człowiek, istota, wobec której natura zdaje się całkowicie obojętna. To jedyna okoliczność łagodząca, dzięki której „przeraźliwe echo trąby ostatecznej” staje się wezwaniem do współczucia i współodczuwania.
Przecież książka Andrzeja Kramarza i Jacka Podsiadły to także pochwała świadectwa wędrówki. Owszem, błądzenie to proceder samotniczy (Ogorzałe twarze), ale nie może się obejść bez idei spotkania. Każdy Inny napotkany w drodze przez kilka chwil jest właśnie Najbliższym, udziela świadectwa naszemu istnieniu:
słowa ostatniego napotkanego człowieka,
kiedy wędrujesz samotnie!
Jakie wydają się mądre,
z każdym krokiem mądrzejsze!
Być może pamięć spotkania jest najgłębszą formą doświadczania włóczęgi. To jednocześnie rodzaj łaski i wyzwania – kamień probierczy zgody na własny los (Południe Europy). Droga jest ćwiczeniem uważnego spojrzenia, rozpoznania stanu niższej konieczności. Skoro to, co istotne, niesiemy w sobie, skoro onieśmielające piękno opiera się ponurej czerni pochmurnego nieba (Konin), to przygodność spotkania i samotność włóczęgi zdają się złudzeniem:
że wiatr zdmuchnie ich domy, tarnina zarośnie ogrody,
a ich ciała odejdą pomiędzy kwiaty i koty.
Kresem drogi jest cień. W nim wędrowiec odnajdzie ukojenie i sen wieczny. Innego końca świata nie będzie.