06/2023

Konrad Zych

Wędrówki ludów

Czy o powojennych losach Polaków i Niemców da się jeszcze – zwłaszcza po świetnych powieściach Huellego i Chwina – myśleć w oderwaniu od szafy i stołu, prostych przedmiotów codziennego użytku, które w rękach nowych właścicieli – barbarzyńców ze Wschodu – szybko utraciły mieszczańską solidność? To, co służyło budowaniu poczucia zadomowienia, zmieniło się w ślady. Pozostałości nieznanego świata, które przybyszom z Wileńszczyzny, Mazowsza czy Małopolski przypominały o nieodległej przeszłości nowej ojczyzny. Podsuwały przed oczy obrazy wypartej, choć przecież wciąż obecnej, krzywdy. Własnej i cudzej.

Proza poświęcona powojniu, podejmująca temat tzw. Ziem Odzyskanych, wytworzyła charakterystyczną topikę. Zestaw obrazów i chwytów, które na przestrzeni lat organizowały wyobraźnię pisarzy i pisarek niezależnie od geograficznego czy pokoleniowego klucza. Wizja opuszczonych w pośpiechu mieszkań, jeszcze ciepłych od ciał dawnych mieszkańców, napisów w groźnym alfabecie, przebijających tu i ówdzie spod nowych, polskich szyldów, pociągów mknących ze Wschodu, gdzie rozsiadło się czerwone monstrum, na mityczny Zachód zderzała się w niej z idealizacją kraju lat dziecinnych. Nowa, mieszczańska Arkadia nie przypominała jednak Mickiewiczowskich „pól malowanych zbożem rozmaitem”. Raczej salonik fabrykanta z łódzkiej epopei Reymonta.

Rafał Różewicz, autor czterech tomików poetyckich, sięga po ten wzorzec – wyeksploatowany i pogrzebany wraz z małoojczyźnianym idiomem prozy lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, mimo wszystko wciąż atrakcyjny, by opowiedzieć o swoim miejscu na Ziemi – Nowej Rudzie w województwie dolnośląskim. Czy udaje mu się uniknąć banału mowy przedmiotów? Land nie jest, niestety, wolny od ułatwień, do których przyzwyczaiła odbiorców proza mitograficzna.

Aż zadzwoniło w uszach, kiedy szyld Johanna Schmitta USŁUGI SZEWSKIE OD 1920 ROKU uderzył o brukową kostkę. […] Karl z Hermannem zaciskali pięści – bo tylko tyle mogli zrobić – stercząc w bramie kamienicy, choć Jutta chciała podbiec do Schmitta i ewakuować rannego z linii frontu jak rasowa pielęgniarka. Nic z tego. Chłopcy nie pozwolili jej wychynąć z bramy przy Adolf Hitlerstraße. Jutta, z każdym „Nie!” wypowiadanym z sykiem w takt kolejnych kopnięć upadłych szyldów, nienawidziła ich coraz mocniej. W końcu opluła Hermanna i znikła w głębi podwórza, zostawiając ślinę na jego policzku.


Scena, w której trójka przyjaciół obserwuje wymianę niemieckich szyldów, robi wrażenie pastiszu – tak wiele w niej literackich powidoków. Na szczęście w innych fragmentach tej, skądinąd udanej, powieści autor podejmuje skuteczną grę z mitograficznym wzorcem. Weźmy stereotypowego bohatera prozy „małoojczyźnianej”: dorastającego chłopca, zwykle obdarzonego imieniem biblijnego patriarchy, który na tle wypadków o historycznym znaczeniu, nieświadomy ich wagi, przeżywa pierwsze wtajemniczenia w sprawy dorosłych i odkrywa własną kiełkującą seksualność. Wszystko to odnajdziemy, rzecz jasna, i na kartach Landu. Różewicz utrudnia jednak identyfikację z dylematami postaci. Protagonistą opowieści inicjacyjnej czyni nie Polaka – jakiegoś Adasia, Piotrusia czy Jaśka, ale młodego Niemca, członka Hitlerjugend, dla którego okres dojrzewania nierozerwalnie splótł się z obrazem Wodza i Ojczyzny. Takie, nieznaczne z pozoru, przesunięcia akcentów, wykluczają de facto lekturę sentymentalną, naiwnie idealizującą okres dzieciństwa. W nostalgii, będącej produktem ubocznym fantazjowania o przeszłości, pozwalają widzieć nie tyle sposób przeżywania straty, ile rodzaj politycznej przesłony, dzięki której trudne pytania zostają niejako unieważnione, rozpuszczone w zachwycie niedorosłego bohatera.

Czy rywalizację o serce i ciało Jutty, do której wzdychają przyjaciele z Hitlerjugend, Karl i Hermann, da się jednak oddzielić od nienawiści, z jaką Niemcy witają nowych mieszkańców Neurode? Czy nienawiść ta nie jest, mimo wszystko, do pewnego stopnia zrozumiała? Różewicz zdaje sobie sprawę, że prawda o tamtych wydarzeniach wymaga półtonów. Osadzenie akcji w okresie wielkiej wędrówki ludów, gdy historia bardziej niż prosty gościniec przypominała wrzącą zupę, mitologiczny chaos, z którego wyłaniały się dopiero nowe kontury państw, ułatwia mnożenie punktów widzenia. W czasie, gdy Karl marzy o bujnych piersiach Jutty, a do mieszkania po samobójcy Hoffmannie sprowadza się chłopska rodzina Kowalików, kwestia granic wciąż pozostaje nierozstrzygnięta. Do Neurode czy też – jak chcą komunistyczne władze – Nowej Rudy pretensje zgłaszają nie tylko Polacy i Niemcy, lecz także Czesi. Wojna zdaje się wisieć w powietrzu, a starzy mieszkańcy – nie zawsze otwarcie sprzyjający NSDAP – chowają portrety Hitlera w nadziei, że wkrótce, raczej wcześniej niż później, ponownie zawisną na ścianach mieszczańskich salonów.

Nostalgiczny metatekst powieści szybko odsłania zatem swoje drugie dno. Banalna opowiastka o chłopięcym erotyzmie demaskuje fałszywą świadomość dziecięcego podmiotu. Pozwala na wgląd w psychikę jednostki sformatowanej przez państwową propagandę. Końcowa scena powieści, w której Karl bierze udział w rozprawie z Werwolfem, nie jest przecież próbą odkupienia niemieckich win, dowodem na ideologiczną resocjalizację bohatera, ale dalszą częścią gry z mitograficznym kontekstem. Świadectwem odczarowania rzeczywistości zaklętej w propagandowych komunałach. Odczarowanie to nie wyraża się jednak w akceptacji nowego, polskiego porządku, ale w buncie przeciwko niemieckości. Ta okazała się bowiem fałszywą obietnicą szczęścia. Motywacje, które kierują młodym Neumannem, jego bezsilna rozpacz i tęsknota za utraconym, nie pozwalają przecież na symboliczny akces do polskości – i, w konsekwencji, przedłożenie czytelnikowi kolejnego toposu: opowieści o Dobrym Niemcu, przeciwnie, czynią obcość z gruntu nieprzekraczalną. Przynależność do Hitlerjugend, marsze w rytm werbla i ręce wyciągnięte w rzymskim salucie – wszystkie składniki dziecięcego świata, które dla chłopca wychowanego w III Rzeszy były synonimem porządku i sensu, wraz ze „zdradą” przyjaciół i ojczyzny zostają na zawsze utracone.

W tak skonstruowanej opowieści nie ma miejsca na katharsis, jakąś (choćby cząstkową) formę ocalenia przeszłości. Nostalgiczny kod zostaje zdemaskowany jako narzędzie unieważniania historii, rodzaj politycznego szyfru, który zakłamuje prawdę o wydarzeniach sprzed lat. Równocześnie – i ta warstwa utworu okazuje się istotniejsza – czytelnik nie może polegać na kluczu martyrologicznym, przeciwstawić niemieckiej nostalgii Karla rachunku polskich krzywd. Powieść dokonuje tutaj interesującego odwrócenia. W losach niemieckich mieszkańców Neurode ironicznie powtarza historię Zagłady. W nowej rzeczywistości to Niemcy muszą nosić opaski, przechodzić na drugą stronę ulicy, uciekać w przepełnionych wagonach.

Łatwo skwitować tę odmianę losu bon motem o chichocie dziejów. Różewicz daleki jest jednak od relatywizacji cierpienia ofiar Holokaustu. Zagłada, zaledwie wzmiankowana w warstwie fabularnej powieści, stanowi niewypowiedziane tło opisywanych wydarzeń. Powracające w rozmowach niemieckich i polskich bohaterów wątki żydowskie nie tylko eksponują – w roku 1945 ciągle realną! – obawę przed wybuchem kolejnej wojny. Odsłaniają także, co wydaje się głównym celem tych przywołań, tkwiący u podłoża kolektywnej pamięci, głęboko zakorzeniony antysemityzm.

Postać Żyda-ofiary – centralny punkt narracji Różewicza, okazuje się wyparty zarówno z nostalgicznej powiastki o dojrzewaniu do heteronormatywnej męskości, jak i jej awersu – narodowego mitu, w którym to, co jednostkowe, prywatne wpisane zostaje w martyrologiczny, quasi-biblijny wzorzec wędrówki ludu wybranego. Oba sposoby strukturyzowania przeszłości – także, a może zwłaszcza, tej cudzej, znanej jedynie z dokumentów i opowieści bliskich – okazują się bowiem rodzajem egzorcyzmu. Próbą wymazania przemocy, na której ufundowana została zbiorowa (nie)pamięć.

Powieściowa narracja odzyskuje ten kontekst, czyni to jednak niejako wbrew gatunkowym matrycom. Domowe ciepło, Heimat znajduje przeciwstawienie w cieple miejscowej cukierni, przejętej – jeszcze przed wybuchem wojny – przez lokalnego działacza NSDAP. Postać Alberta Friedemanna, żydowskiego cukiernika, który odebrał sobie życie, słuchając radiowych doniesień z kraju, staje się znakiem kolektywnej winy. Stanowi zbiorowy wyrzut sumienia, nawiedzający nawet tych, którzy wobec polityki Hitlera zachowywali daleko idący dystans, ale z konformizmu – albo strachu – nie potrafili przeciwstawić się nagonce na sąsiada. Zbrodnia ta nie jest jednak, jak mogłoby się wydawać, wyłącznie częścią niemieckiej historii miasta. Również do opowieści o wykorzenieniu i tułaczce polskich przesiedleńców wkrada się ów złowrogi, pogromowy ton.

Rozpoczęła się dyskusja. Buczkowski przyznał, że tego nie można tak zostawić i należy coś zrobić. A Kuczaj dodał:

– Jakoś odbić porwanych czy coś, no chyba że Niemce Żydków porwali, to ho, ho, to nie trzeba nic robić. To co innego. […] Może Hitler był zły, ale z Żydami robił dobrze.


Odzyskiwanie kontekstu Zagłady, tj. utrwalonej w języku przemocy wobec żydowskich sąsiadów i znajomych, dokonuje się tu za cenę podwójnej dekonstrukcji fabularnego wzorca – odrzucenia dogmatu o polskiej nieskazitelności i, z innej strony, rezygnacji z marzeń o zadomowieniu w Arkadii. Ten ostatni trop podaje w wątpliwość przynależność powieści do nurtu „małych ojczyzn”. Zaryzykowałbym tezę – sformułowaną może na wyrost, że Nowa Ruda, zarówno dla autora, jak i dla jego bohaterów, nigdy nie stała się ojczyzną w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie pozbyła się piętna Neurode, co podkreśla nie tylko „podwojona” nazwa, lecz także zwięzły niemiecki tytuł. Czy to dlatego powieściowe locus przedstawiane jest jako pokawałkowane, nieciągłe, de facto ani polskie, ani niemieckie – choć oba żywioły wyraźnie zaznaczają w nim swoją obecność?

W obliczu niejasnego statusu świata przedstawionego, zawieszonego między „ich” Neurode a „naszą” Nową Rudą, sama koncepcja małej ojczyzny wydaje się podejrzana. Miejsca, języki i ludzie, wymieszani w geopolitycznym kotle, tworzą historię pozbawioną azymutu, która – w zależności od tego, czyimi oczami akurat patrzymy – jawi się jako opowieść o upadku lub sprawiedliwej odpłacie, krzywdzie lub zemście. Nie tylko z tego powodu jednak trop martyrologiczny, podsuwany przez recepcyjny stereotyp, okazuje się zwodniczy. Tak jak miejscowi, dawni mieszkańcy Neurode nie są po prostu oprawcami, raczej ofiarami własnego ideologicznego zaczadzenia, tak i przyjezdni – przybysze ze Lwowa, Warszawy czy Sieradza – nie tworzą jednolitej etnicznie grupy, świadomej wspólnoty celów i interesów, która mogłaby przeciwstawić niemieckiemu Blut und Boden jakąś własną koncepcję podmiotowości.

Staś, Maniek, Franek i Czarny Olo jeszcze raz spojrzeli na mężczyznę w cwikierach i jego kolegę [lwowiaków – przyp. KZ]. Nic jednak nie powiedzieli. Tylko Franek zacisnął pięści.

– Mientkie centralniaki. Co za gemby – stwierdzili tamci pod nosem.


To dla odmiany jedna z lepszych scen w powieści. Różewicz pokazuje w niej, jak lokalne identyfikacje i partykularne interesy – w stopniu o wiele większym niż wyobrażona polskość, będąca raczej konstruktem politycznym niż rzeczywistym rdzeniem tożsamości repatriantów – kształtują postawy i wybory jednostek. W odróżnieniu od mocno osadzonej niemieckości mieszkańców Neurode, która nawet komuniście Achimowi nie pozwala myśleć o sobie w ponad- czy pozanarodowych kategoriach, tożsamość Kowalików dopiero nabiera kształtu. Uciera się w kontaktach z innymi – niby podobnymi, a jednak obcymi wędrowcami.

Różewicz eksponuje lokalne antagonizmy, podkreśla językowe i kulturowe zróżnicowanie przyjezdnych, ale i rolę państwowotwórczą komunistycznego aparatu represji (sic!). Ten ostatni uosabia niejako wizję zbiorowości zintegrowanej wobec idei wspólnego wroga. Powojenna polskość, taki obraz wyłania się z powieści, wydaje się bowiem wspólnotą ucieczki i krzywdy, nie pochodną krwi, ziemi czy języka, tradycyjnych markerów narodu. Wszystko to sprawia, że książka Różewicza wymyka się łatwym dychotomiom, w które jeszcze przed lekturą wpisuje ją ograny temat. Dokonuje tego jednak za cenę rezygnacji z bohatera prowadzącego, wyrazistego protagonisty, w którego losach streszczałaby się poniekąd cała historia i – tym samym – polityczny zamysł powieści.

Zamiast skupiać się na perypetiach jednostki, ewentualnie rozwijać lustrzane życiorysy Polaka i jego niemieckiego Doppelgängera, Różewicz przedstawia galerię portretów-egzemplów, co – z nielicznymi wyjątkami – nie pozwala na pogłębienie psychologicznego rysunku postaci, utrudnia wgląd w ich złożone motywacje. Jest to niewątpliwie słabość powieści, choć nie wynika ona z niedostatków autorskiego warsztatu, ale ze stojącej za dekonstrukcją mitograficznego wzorca koncepcji bohatera. Prawdziwym protagonistą – i podmiotem – utworu okazuje się bowiem locus, miejsce, rozumiane jako nie tyle fizyczna przestrzeń, ile związek zbiorowości z ziemią. Miasto istnieje przecież – i zmienia się – wraz z mieszkańcami. Raz jest Nową Rudą, kiedy indziej Neurode, a poszczególne elementy świata przedstawionego zyskują bądź tracą swoje symboliczne umocowanie w zależności od wiedzy i doświadczeń bohaterów.

Wydaje się, że to właśnie rozproszenie perspektywy poznawczej – o powojennych dziejach Neurode/Nowej Rudy opowiada się tu przez pryzmat doświadczeń polskich osadników, niemieckiego księdza, ofiar ubeckiej katowni i wielu innych, pomniejszych postaci – wytwarza krytyczny dystans wobec przeszłości lub raczej dystans wobec głównych języków opowiadania o tym, co minione. Różewicz, nie bez ustępstw na rzecz konwencji, rezygnuje z łatwego sentymentalizmu narracji, z wpisanej w fabularny wzorzec prozy małych ojczyzn tęsknoty za przeszłością – tym silniejszej, im bardziej oddalonej od obiektu rzeczywistego doświadczenia. Równocześnie unika pułapki martyrologii wyobrażonej. Resentymentu przeniesionego na wyidealizowany – uproszczony – obraz tamtych czasów i żyjących w nich ludzi. Katalogu polskich krzywd, które na równi z szafą i stołem tworzą egzotykę wykorzenienia, nie pomagają jednak w zrozumieniu dramatów rzeczywistych ludzi.

Polifoniczna struktura utworu, utkanego z fragmentów życiorysów wielu postaci, wydaje się zarazem czymś więcej niż tylko sposobem na wydobycie prawdy z historii. Staje się nośnikiem pewnej koncepcji dziejów, której celem nie jest legitymizacja takiej czy innej opowieści o przeszłości, ale uchwycenie ciągłości i zmiany. W szerszej perspektywie powieść Różewicza nie jest bowiem tekstem o Polakach i Niemcach. To rzecz o niemożliwości ojczyzny. O iluzji trwałej identyfikacji z miejscem. Pytanie, ile w Nowej Rudzie zostało z Neurode – przywołane pośrednio przez niemiecki tytuł powieści – wydaje się pytaniem tyleż o rolę przeszłości w życiu jednostki i narodu, co o możliwość ocalenia afektu, wartości przypisywanych miastu przez patrzące i doświadczające Ja. Ojczyzna, zdaje się twierdzić Różewicz, bardziej niż miejscem – konkretnym punktem w przestrzeni i na mapie – jest opowieścią o zadomowieniu. Historią własnej obecności, której nie utrwalą pozostawione w pośpiechu rzeczy – niemi świadkowie cudzego życia. Na szczęście – chciałoby się uzupełnić tę ponurą diagnozę – wciąż jeszcze mamy literaturę. I książki takie jak Land.

Rafał Różewicz: Land.
Wydawnictwo j, Jacek Bierut,
Wrocław 2022, s. 206.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.