Weźmy pierwszy z brzegu: Völkermanifest cesarza Karola
Drugi z brzegu jest Lajos – czyli Ludwik albo Louis, jak chciał Swinburne – Kossuth. Tak, ten, którego po zdławieniu węgierskiej Wiosny Ludów fetowano i obdarzano wawrzynami w USA, ponieważ „każdy Kossuth pobity hojnie będzie [w Ameryce – MW] przyjęty, ale musi pierwej mieć nieszczęście być pobitym Kossuthem i tu uciec” – jak jesienią 1853 roku w liście do Mickiewicza nie bez kapki jadu ironizował Norwid.
Kossuth najpierw rzucał płomienne słowa na zarzewie rewolucji, w której stracił zdrowie nie tylko Ignacy Rzecki, ale i niejeden anonimowy Słowak, Rumun i Serb, a potem, kiedy było już za późno, bo zaproszeni przez Wiedeń Moskale rozpirzyli „całe to honwedzkie tałatajstwo”, wystąpił z ideą stworzenia konfederacji państw naddunajskich. 18 maja 1862 roku w mediolańskim tygodniku „L’Allenza” ogłosił manifest Dunai Szövetség (Związek Dunajski), będący uwerturą do ambitnej koncepcji stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy Środkowej. Rychło w czas! Na Węgrzech od ponad dekady panował neoabsolutyzm Bacha, a bohaterski Lajos po kilkukrotnej zmianie adresu zamieszkał właśnie w Turynie, żeby codziennie budzić się z ręką w tym samym, niezmiennie włoskim nocniku.
Karol
No właśnie, topielec. Na jednym brzegu stoi Karol, na drugim Ludwik, a między nimi bełkoce rzeka, którą kneblują mosty, lecz ona, nie bacząc na to, wciąż bezlitośnie pochłania kości i pomysły. Dunaj, bo o nim mowa, urodził się w świecie już opuszczonym przez Boga, a jeszcze niezepsutym przez człowieka. W tym dziewiczym, boskim stanie nikt go nie widział, dlatego – z nieutulonej tęsknoty za czystością, a więc, co za tym idzie, z niemocy wpadającej we wściekłość – ludzie postanowili zaszyć jego nieme usta.
Między 1849 a 1937 rokiem wzniesiono w Budapeszcie pięć solidnych mostów: Łańcuchowy, Małgorzaty, Franciszka Józefa, Elżbiety i Petőfiego. Potem przyszła druga wielka wojna, wybiła miastu wszystkie zęby i jak węgielkami wysadziła nimi obojętne powietrze, które przybrało postać nakrapianej wronami duchoty. Atmosfera w kraju stała się cokolwiek gęsta, w stalinowskich procesach sypały się głowy, „zdekapitowani” ludzie z dnia na dzień popadali w niełaskę albo przeciwnie: nagle zaskarbiali sobie łaskę towarzysza Mátyása Rákosiego, zwanego najlepszym węgierskim uczniem Stalina („Sztálin legjobb magyar tanítványa”).
W 1950 roku, czyli w okresie, kiedy kult chętnie fotografującego się na tle kłosów Rákosiego osiągał szczytowy punkt, po Budapeszcie z ołówkiem i kajetem w ręce spacerował rozentuzjazmowany Tadeusz Różewicz, autor reportażu Most płynie do Szczecina (1947), wieszczącego jedność narodową tzw. ziem odzyskanych, której wedle jego słów stały na zawadzie „nawyki, przesądy, różnice obyczajowe” między autochtonami a przybyszami „z kresów wschodnich” i „z Warszawskiego”, lecz która w następnym pokoleniu stać się miała chlebem powszednim nowej ponadregionalnej wspólnoty „ludzi z różnych stron kraju”.
Młody Różewicz o Rákosim pisał z fascynacją w Kartkach z Węgier (1953), będących pokłosiem stypendium spędzonego nad Dunajem. Zwiedziwszy celę, w której za reżimu Horthyego grzał pryczę przejęty rolą bojownika o sprawiedliwość społeczną Mátyás R., zanotował taką oto alegoryczną asocjację:
Kołowrotek historii, plącząc myśli i tropy, wkręcił niespełna trzydziestoletniego Tadeusza w wiecznie spóźnioną, bo wtórną wobec ludzkich żądz i namiętności, ideę, a potem rzucił go na brzeg rzeki, spięty z drugim brzegiem mostem, który, jak się zdaje, bardzo dobrze pasuje do naszej przyczynkarskiej opowiastki.
Postawioną nadludzkim wysiłkiem w rekordowym tempie, bo zaledwie w osiem miesięcy, przeprawę oddano do użytku 18 stycznia 1946 roku, a zatem dokładnie rok po zburzeniu dwu ostatnich mostów Budapesztu: Łańcuchowego i Elżbiety. O budowie powstała sztuka Gyuli Háya Az élet hídja (1951, Most życia), w wymowie ideowej bliska Kartkom z Węgier. Żywotność mostu zaplanowano na dziesięć lat. W 1956 roku wyłączono go z ruchu samochodowego, a w 1960 zdemontowano. Ewaporacji poddano też projektanta konstrukcji, inżyniera Endre Mistétha, który jako polityk niekomunistycznej Partii Drobnych Posiadaczy padł ofiarą zakrojonej na wielką skalę taktyki salami (Szalámitaktika) i w 1947 roku na podstawie sfabrykowanych dowodów został w procesie pokazowym skazany na więzienie.
Kossuth znów stał się więc symbolem nowego porządku, który nastał nie w porę. (Choć w zasadzie trudno sobie w tym przypadku wyobrazić, kiedy miałoby nastąpić to „w porę” – utopie powinny bowiem kończyć jako antyutopie, a nie jako życie). Budapeszteński flâneur, Tadeusz Różewicz, podczas pobytu na Węgrzech podobno na nowo wyzwolił w sobie czułość wobec człowieka szarego, ale chyba dopiero po latach zdał sobie w pełni sprawę, o kant czego rozbijają się nawy wielkich idei. W wierszu Budujemy mosty z tomu Wyjście (2004) tak skwitował otwarcie granicy na Nysie Łużyckiej:
mostem pojednania pokoju
(i jeszcze czegoś)
maszerowały od świtu do nocy
z Görlitz do Zgorzelca
ze Zgorzelca do Görlitz
bezrobotne polskie mrówki
i emerytowane mrówki niemieckie
mrówki dźwigały
Największe w Europie Gartenzwergi
Ogrodowe Krasnale wiklinowe kosze
jaja przepiórcze i strusie
jakieś ciuchy kapustę szparagi
piwo piwo piwo
bier bier bier
[…]
przy drogach autostradach
siedzieli polanie i sprzedawali
jagody niemcom
stały polskie bociany z gipsu
[…]
„Jagody niemcom” i „polskie bociany z gipsu” – oto jak zaczyna się świat nieograniczonej wymiany dóbr kulturalnych Europy. Nie hukiem, nie skomleniem, ale czkawką „piwo piwo piwo / bier bier bier”. Wolny rynek wydaje się tak żarłoczny, że pewnie zdąży pożreć sam siebie, nim dogoni własny ogon. Kapitalizm, kolejna poroniona koncepcja uszczęśliwienia ludzkości, pyrkoce we własnym sosie, nie wiedząc, co począć ze złogami bezdusznej materii.
Dlatego, gdybyście trafili do