11/2023

Przemysław Dakowicz

Wenecja, Wyspa Umarłych
(część pierwsza)

Giorgio Vasari, autor Żywotów najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów opowiada następującą anegdotę z życia Tycjana. Kiedy artysta malował jeden z portretów najpotężniejszego człowieka szesnastowiecznej Europy, cesarza Karola V, upuścił pędzel. Władca schylił się, podniósł go i oddał malarzowi, a na jego protesty miał zareagować gnomicznym stwierdzeniem, że Tycjan godzien jest, by usługiwał mu sam imperator. Przy innej okazji Karol V powiedział podobno: „Mogę uczynić księciem kogo tylko chcę, lecz na próżno bym szukał drugiego Tycjana”. Słowa te można chyba uznać za wyraz hołdu, jaki polityka składa sztuce.

Przez długie wieki sztuka oddawała usługi władzy, wynosząc jej przedstawicieli w sferę niedostępną profanom, dokonując ich idealizacji, sakralizacji, ba – deifikacji. Panujący odwdzięczali się artystom tym, czym mogli, kreując najzdolniejszych (sc. najużyteczniejszych) z nich na „książąt”, to znaczy, zapewniając im odpowiednią pozycję społeczną i finansową niezależność. Polityka i sztuka służyły sobie i wspierały się nawzajem. Sztuka utwierdzała władzę w jej istnieniu i unieśmiertelniała ją, ta zaś udzielała sztuce swego majestatu i mocy, czyniąc artystę dawcą nieśmiertelności. Ich paradoksalna współzależność pozwalała temu, co jednorazowe i krótkotrwałe – żyć poza czasem. Karol V, choć w pył rozpadło się jego imperium, trwa na obrazach weneckiego mistrza, tak jak trwają postaci mitologiczne, madonny (z porwaną do nieba Madonną z weneckiej bazyliki Santa Maria Gloriosa dei Frari), święci pańscy (z wywyższonym ponad innych drugim patronem Wenecji, świętym Markiem), jak żyją Izabela d’Este i Eleonora Gonzaga, Flora i Wenus z Urbino, papież Paweł III, dożowie Andrea Gritti i Francesco Venier.

Gdy do przystani na Lido di Venezia przybija vaporetto linii numer 5.1, którym mam się dostać do Fondamente Nove, by tam przesiąść się na łódź płynącą w stronę Murano, z nieba nad laguną stopniowo znikają poranne maźnięcia różu i oranżu. Łódź opływa Wenecję od południowego wschodu, prześlizgując się między Certosą a San Pietro di Castello. W chwili, gdy mijamy wąski cypel wysunięty od Arsenale ku wschodowi, ukazują się zarysy Murano i San Michele, wyspy cmentarnej.

Mając cimitero przed oczami, jeszcze trzykrotnie przybijamy do weneckiego brzegu po lewej. Za każdym razem ktoś z załogi zarzuca linę na żeliwny pal i unieruchamia łódź. Z jej wnętrza wysypują się ludzie, teraz głównie osoby starsze – jakaś kobieta o kulach, jakiś mężczyzna z długą płócienną torbą, szczupła siwa pani podtrzymywana przez parę młodszą o pokolenie. Wchodzący na pokład mają na twarzach ten sam wyraz znużenia, który dało się dostrzec u wysiadających. To za ich sprawą przystanek ten wyraźnie odbija od pozostałych, na których główny ludzki ładunek stanowią objuczeni, lecz podekscytowani i radośni turyści. Czarny napis na żółtym tle dostarcza aż nadto zrozumiałego objaśnienia. „Ospedale” – czytam i unoszę głowę. Okna miejskiej lecznicy świętych Jana i Pawła wychodzą na północny wschód – widać z nich jasne wody zatoki, odbijające się w nich szerokie niebo i miejski cmentarz. Wobec pacjentów jest to szczególny rodzaj okrucieństwa. Lub specyficznie wenecka, znana im od urodzenia, nadwyżka komponentu metafizycznego. Tutaj z każdym rokiem dojrzałego życia wzrasta świadomość pojedynczości odgrywanej sub specie aeternitatis, dziejącej się w samym centrum niemożliwej a rzeczywistej wiecznotrwałości miasta‑paradoksu, które żyjąc, nieprzerwanie oddaje ducha, a będąc martwe, wciąż utrzymuje się przy życiu. Pochylam głowę nad tą zagadką – ja, przybysz z dalekich krain, w których miasta bywają zniesione z powierzchni ziemi decyzją jednego człowieka, a potem podnoszą się z popiołów, lecz już nie te same, niepodobne do siebie, wypalone od środka, choć nie złamane ani uległe. Warszawa. Charków. Chersoń.

Przed pięćdziesięciu laty z okien ospedale jacyś inni pacjenci spoglądali na skromny kondukt żałobnych gondoli sunących bezszelestnie od bazyliki San Giorgio Maggiore, gdzie odprawiono egzekwie, i od Basenu Świętego Marka. Można je obejrzeć na archiwalnych zdjęciach filmowych. Wszystko jest tu czarne, białe lub szare. Czarne są łodzie, czarne nakrycia głowy gondolierów oraz kije, które trzymają w dłoniach, białe ich dziwaczne ni to kitle, ni marynarki, białe i szare – kiście kwiatów okrywających trumnę Ezry Pounda. Nikt nie oddaje hołdu zmarłemu, nikt po nim nie płacze, no, może Olga Rudge, która niemal ćwierć wieku później spocznie obok swojego kochanka, może ich córka Mary de Rachewiltz lub Patricia, wnuczka poety. One siedzą w drugiej łódce. Moribundowie w oknach szpitala odprowadzają wzrokiem doczesne szczątki autora Cantos i – to nieuniknione – samych siebie, bo wyobrażenie ich własnego pogrzebu nakłada się na scenę, której asystują. Każda i każdy z nich wcześniej czy później spocznie pośród czarnych cyprysów San Michele.

Przy Fondamente Nove vaporetto odrywa się od brzegu. Spoglądam na wąski pas wody dzielący nas od terakotowego muru opasującego cmentarz. Zdaje mi się, że dostrzegam zarys gondoli Pounda – jest szersza niż w rzeczywistości, kwiaty i wieńce ledwie maskują pizańską klatkę, w której poetę‑zdrajcę stanu przetrzymywano tuż po zakończeniu ostatniej światowej wojny. Zaraz za łódką Ezry płynie kolejna, z klatką o wiele mniejszą, ot, taką, by się w niej mogła pomieścić urna z prochami innego poety, Josifa Brodskiego, Rosjanina i Żyda, wygnańca, który także tu, na San Michele, czekać będzie na głos trąb ostatecznego sądu. W przeciwieństwie do Pounda przez całe życie uciekał przed polityką. Niemal mu się udało. Doścignęła go cztery lata przed śmiercią.

Imperator Karol V podnosi pędzel Tycjana, a ten zanurza go w słoiku z rudą czerwienią i na błękicie ponad cimitero kreśli krwawy bohomaz. Wytężam wzrok, ale miraż się rozwiewa.

„San Michele” – woła sternik łodzi napełnionej ciałami.

Przed nami Wyspa Umarłych.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.