Spójrz, ślicznotka idzie w nowym szarym palcie,
pyta kawalera, co tam dają w „Rialcie”,
choć z plakatu mogłaby wyczytać sama,
że dziś są Waszyński i pan Bodo amant.
I biegnie gazeciarz, i jadą tramwaje,
jeden właśnie obok ze zgrzytem przystaje.
Na bruk zbiega student, co pod Kopernika
chce zdążyć na randkę. W knajpie gra muzyka.
U Jabłkowskich pędzą dwie przeszklone windy,
jadą obok Kruczą dwie wesołe dryndy.
Pijanych poetów powiewają szale.
– Do Ziemiańskiej! – krzyczą. To kawałek dalej.
Wokulski zostawia za sobą Powiśle.
To, co widział, cieniem kładzie się w umyśle.
A na Nowolipkach żałosny dźwięk skrzypek,
muzykant i smutki dziewcząt z Nowolipek.
Pola Mokotowskie znów witają Żwirkę
i Wigurę wraz z ich latającym cyrkiem.
Rosną szklane domy, wznoszą się szklanice,
stateczki na Wiśle rzucają kotwice.
Z radia prezydenta niesie się głos żwawy:
„Ogłaszam karnawał dla miasta Warszawy!”.
I śmierć kroczy obok, tak sprytnie przebrana,
że jej nie odróżnisz od dryndy furmana.
Wszystko to widziałem pod miastem w tunelu,
gdzie za ścianą czeka czarnej ziemi czeluść.