Na kartach Nic się nie działo. Historia życia mojej babki Tomasz S. Markiewka próbuje opowiedzieć inną historię. Z życia wziętą – chciałoby się powiedzieć językiem bulwarowych pism. Historię, którą przeżył, przemyślał, być może także nie raz i nie dwa „przebolał” – w pewien sposób intymną, ale i zdystansowaną, przefiltrowaną przez intelektualną biografię, okraszoną koniecznym inteligenckim komentarzem, wplecionym w opowieści urodzonej w 1938 roku chłopki z Żywiecczyzny, jego babki, Anny Markiewki, z domu Salachny, która później zawędrowała do Liszkowa na Kujawach. Nie ma w tym jednak dysonansu: naukowy warsztat autora idzie w sukurs zakorzenionemu w nim rozumieniu wsi, rodzinnemu wżyciu się w nią. Nawet tytuł książki brzmi nie tyle kpiną, co ciepłą ironią: za pozornym bezruchem i nudą wiejskiej historii ukrywają się frapujące ludzkie losy, wspólnota zapomnianych dziejów prawdziwie ludowej Polski.
Czekałem na książkę Markiewki, bo sam mam podobne doświadczenie – dorastania na wsi. Czasy i miejsce nieco inne, bo urodzony ponad dekadę wcześniej, poznałem wielkopolską pegeerowską wieś i w apatycznych latach osiemdziesiątych, i w tyglu bezwzględnych przemian lat dziewięćdziesiątych
Gdy w 1992 roku poszedłem do liceum w Poznaniu, sądziłem, że narastające poczucie odrębności, obcość nawet nie tyle języków, ile tematów i coraz to nowych spraw, to kwestia odległości, braku wspólnie spędzanego czasu. Jednak tak naprawdę szliśmy niewidzialnymi ścieżkami, na których jednostkowe wybory splatają się z silnymi determinantami, które ku zgorszeniu przynajmniej części postinteligencji decydującej o kształcie
Nie miałem też babki ani dziadka spośród chłopstwa. Prowincjonalny kierownik tzw. banku spółdzielczego, zapalony myśliwy, i jego żona, dyrektorka szkoły podstawowej w latach 1945–1956, którym wojna odebrała życie na Kresach, a w zamian dała wielkie traumy i małe kariery w PRL; proletariusz z małego miasta, sumienny pracownik nagradzany pochwałami i medalami, jego żona, kobieta ciężko pracująca w domu i wychowująca kolejne dzieci – spotkania i opowieści o moich dziadkach i babciach nie uczyły mnie życia na wsi ani trochę.
Drobny przykład – choć całe dzieciństwo spędziłem na wsi, to zawartą również w książce Markiewki opowieść o tym, że w Wigilię chłopi dzielili się opłatkiem ze zwierzętami, znałem tylko z opowieści nieco dalszych i starszych krewnych. Najpewniej nie była ona udziałem również moich kolegów i koleżanek, których ojcowie i matki pracowali przy bydle w pegeerze. Może znali ten dawny obyczaj synowie i córka jedynego w mojej wsi indywidualnego rolnika, ale oni byli bardzo skryci, schowani przed oczyma wścibskich za murami kryjącymi wielki dom z dużym obejściem, oborami, chlewami i stodołą, w której mieścił się kombajn Bizon. Przywykli do ciężkich prac od maleńkości, żyli życiem odrębnym, obcy otaczającemu ich, często zazdrosnemu o ich dobrobyt pegeerowskiemu żywiołowi. I nawet jeśli łamali się opłatkiem z żywiną, to nie powiedzieliby o tym w tamtych latach chłopcu z nauczycielskiego domu. Dla nich i dla ich rodziców szkoła – co słyszałem nieraz w rozmowach dorosłych – była częścią instytucjonalnego świata, z którym trzeba było się układać i warto było dobrze żyć, ale który przez dekady okradał ich z niemałej części wypracowywanych w znoju owoców pracy. I przynajmniej oficjalnie stał po stronie ideologii, która nie tylko godziła w prywatną własność, lecz także chciała ich patriotyczno‑religijną chłopskość przerobić na marksistowską modłę.
Jedyni prawdziwi chłopi, których poznałem w dzieciństwie w rodzinnym kręgu, to teść i teściowa mojej matki chrzestnej. On surowy, mocny, hardy. Ona cicha i niemal zgięta wpół do ziemi. A za ich domem na wsi mnóstwo sprzętu rolniczego, który wtedy już rdzewiał w wielkim sadzie i służył nam jako kryjówki w czasie bitwy na podgniłe papierówki. Spałem w wielkim łóżeczku z medalikiem świętego Krzysztofa u wezgłowia, które dawno temu ten stary chłop zbił dla swojego synka, a mojego wuja – pracownika browaru w Bojanowie. W tym łóżeczku spał mój starszy kuzyn, dziś lekarz w jednym z wielkopolskich miast. A później ja. I chyba to łóżeczko jest najmocniejszym rodzinnym wiejskim dziedzictwem, jakie pamiętam. Onirycznym i archetypicznym zarazem, zanurzonym w nieświadomości i snach wczesnego dzieciństwa i w rodzinnym przekazie. Później to łóżeczko mój ojciec przerobił na ławkę w ogrodzie, który już nie istnieje, bo w czas transformacji nowe uwłaszczenie nawet pejzaże, horyzonty i perspektywy napisało na nowo. Zrobiłem zdjęcie tej ławki, otoczonej winogronowymi pędami i słonecznikami w środku upalnego lata pod koniec lat dziewięćdziesiątych
Liczyłem więc na to, że książka Markiewki powie mi o wsi więcej, że znajdę tam rzeczy wspólne i różne. Że jego babka będzie jak jedna z tych starych wiejskich kobiet, które poznałem w dzieciństwie. Te kobiety śpiewały piosenki o umierających jaskółkach i kochankach, którym nie dane było szczęście. Chodziły do kościoła najprzykładniej jak święte pańskie, choć wiedziałem, że potrafią być wredne i swarliwe, że plotkują na każdym kroku i w ten sposób współdecydują o tym, kto jest kim w małej wiejskiej wspólnocie. To chyba dzięki nim zacząłem lepiej pojmować własną obcość, ponieważ z nieledwie ostentacyjną skrupulatnością podkreślały, że jestem nauczycielskim dzieckiem i moja matka decyduje o tym, czy ich wnuki przejdą, czy nie przejdą do kolejnej klasy.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]