03/2023

Krzysztof Wołodźko

Wiele się działo. Intymna historia ludowej Polski

„Czas idyllicznych opowiastek o polskiej wsi się skończył” – zapowiedziała lewica, sięgając w dość bezpieczną przeszłość. Jednak opowieść, którą proponuje w zamian, często jest nieledwie nową filozofią dziejów, beletryzowaną socjologią, przefiltrowaną przez inteligenckie schematy naszej epoki. Wieś pulsująca życiem jak ledwo zasklepiona rana, wieś jako codzienność banalnego życia wciąż jest na ogół nieobecna – ta dalsza i bliższa naszym czasom.

Na kartach Nic się nie działo. Historia życia mojej babki Tomasz S. Markiewka próbuje opowiedzieć inną historię. Z życia wziętą – chciałoby się powiedzieć językiem bulwarowych pism. Historię, którą przeżył, przemyślał, być może także nie raz i nie dwa „przebolał” – w pewien sposób intymną, ale i zdystansowaną, przefiltrowaną przez intelektualną biografię, okraszoną koniecznym inteligenckim komentarzem, wplecionym w opowieści urodzonej w 1938 roku chłopki z Żywiecczyzny, jego babki, Anny Markiewki, z domu Salachny, która później zawędrowała do Liszkowa na Kujawach. Nie ma w tym jednak dysonansu: naukowy warsztat autora idzie w sukurs zakorzenionemu w nim rozumieniu wsi, rodzinnemu wżyciu się w nią. Nawet tytuł książki brzmi nie tyle kpiną, co ciepłą ironią: za pozornym bezruchem i nudą wiejskiej historii ukrywają się frapujące ludzkie losy, wspólnota zapomnianych dziejów prawdziwie ludowej Polski.

Czekałem na książkę Markiewki, bo sam mam podobne doświadczenie – dorastania na wsi. Czasy i miejsce nieco inne, bo urodzony ponad dekadę wcześniej, poznałem wielkopolską pegeerowską wieś i w apatycznych latach osiemdziesiątych, i w tyglu bezwzględnych przemian lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Jednak z czasem zacząłem pojmować coraz lepiej, że inteligencki dom budował inną perspektywę, przez inne pryzmaty przechodziło moje dziecięce i wczesnonastoletnie doświadczenie – w przedszkolu, szkole podstawowej, pośród zabaw, radości i smutków spędzanego wspólnie z rówieśnikami czasu. Ich rodzice byli na ogół pracownikami i pracownicami pegeeru. Dopiero podczas upadku wzorcowego gospodarstwa rolnego PGR Manieczki lepiej uchwyciłem inność, wręcz obcość wielu doświadczeń, które wcześniej wydawały mi się – także dzięki sporemu egalitaryzmowi wychowania – uwspólnione i uniwersalne.

Gdy w 1992 roku poszedłem do liceum w Poznaniu, sądziłem, że narastające poczucie odrębności, obcość nawet nie tyle języków, ile tematów i coraz to nowych spraw, to kwestia odległości, braku wspólnie spędzanego czasu. Jednak tak naprawdę szliśmy niewidzialnymi ścieżkami, na których jednostkowe wybory splatają się z silnymi determinantami, które ku zgorszeniu przynajmniej części postinteligencji decydującej o kształcie III RP wypada nazwać klasowymi.

Nie miałem też babki ani dziadka spośród chłopstwa. Prowincjonalny kierownik tzw. banku spółdzielczego, zapalony myśliwy, i jego żona, dyrektorka szkoły podstawowej w latach 1945–1956, którym wojna odebrała życie na Kresach, a w zamian dała wielkie traumy i małe kariery w PRL; proletariusz z małego miasta, sumienny pracownik nagradzany pochwałami i medalami, jego żona, kobieta ciężko pracująca w domu i wychowująca kolejne dzieci – spotkania i opowieści o moich dziadkach i babciach nie uczyły mnie życia na wsi ani trochę.

Drobny przykład – choć całe dzieciństwo spędziłem na wsi, to zawartą również w książce Markiewki opowieść o tym, że w Wigilię chłopi dzielili się opłatkiem ze zwierzętami, znałem tylko z opowieści nieco dalszych i starszych krewnych. Najpewniej nie była ona udziałem również moich kolegów i koleżanek, których ojcowie i matki pracowali przy bydle w pegeerze. Może znali ten dawny obyczaj synowie i córka jedynego w mojej wsi indywidualnego rolnika, ale oni byli bardzo skryci, schowani przed oczyma wścibskich za murami kryjącymi wielki dom z dużym obejściem, oborami, chlewami i stodołą, w której mieścił się kombajn Bizon. Przywykli do ciężkich prac od maleńkości, żyli życiem odrębnym, obcy otaczającemu ich, często zazdrosnemu o ich dobrobyt pegeerowskiemu żywiołowi. I nawet jeśli łamali się opłatkiem z żywiną, to nie powiedzieliby o tym w tamtych latach chłopcu z nauczycielskiego domu. Dla nich i dla ich rodziców szkoła – co słyszałem nieraz w rozmowach dorosłych – była częścią instytucjonalnego świata, z którym trzeba było się układać i warto było dobrze żyć, ale który przez dekady okradał ich z niemałej części wypracowywanych w znoju owoców pracy. I przynajmniej oficjalnie stał po stronie ideologii, która nie tylko godziła w prywatną własność, lecz także chciała ich patriotyczno‑religijną chłopskość przerobić na marksistowską modłę.

Jedyni prawdziwi chłopi, których poznałem w dzieciństwie w rodzinnym kręgu, to teść i teściowa mojej matki chrzestnej. On surowy, mocny, hardy. Ona cicha i niemal zgięta wpół do ziemi. A za ich domem na wsi mnóstwo sprzętu rolniczego, który wtedy już rdzewiał w wielkim sadzie i służył nam jako kryjówki w czasie bitwy na podgniłe papierówki. Spałem w wielkim łóżeczku z medalikiem świętego Krzysztofa u wezgłowia, które dawno temu ten stary chłop zbił dla swojego synka, a mojego wuja – pracownika browaru w Bojanowie. W tym łóżeczku spał mój starszy kuzyn, dziś lekarz w jednym z wielkopolskich miast. A później ja. I chyba to łóżeczko jest najmocniejszym rodzinnym wiejskim dziedzictwem, jakie pamiętam. Onirycznym i archetypicznym zarazem, zanurzonym w nieświadomości i snach wczesnego dzieciństwa i w rodzinnym przekazie. Później to łóżeczko mój ojciec przerobił na ławkę w ogrodzie, który już nie istnieje, bo w czas transformacji nowe uwłaszczenie nawet pejzaże, horyzonty i perspektywy napisało na nowo. Zrobiłem zdjęcie tej ławki, otoczonej winogronowymi pędami i słonecznikami w środku upalnego lata pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Mam je teraz na biurku jako jeszcze jedno świadectwo tego, że nie wolno się przyzwyczajać i „nie będziesz nigdy / w świecie / czuł się jak u siebie w domu”. Być może wszyscy w Polsce jesteśmy jak z tego zapomnianego wiejskiego łóżeczka, które przemieniło się i przepadło na którymś z tragikomicznych zakrętów mało‑wielkiej historii.

Liczyłem więc na to, że książka Markiewki powie mi o wsi więcej, że znajdę tam rzeczy wspólne i różne. Że jego babka będzie jak jedna z tych starych wiejskich kobiet, które poznałem w dzieciństwie. Te kobiety śpiewały piosenki o umierających jaskółkach i kochankach, którym nie dane było szczęście. Chodziły do kościoła najprzykładniej jak święte pańskie, choć wiedziałem, że potrafią być wredne i swarliwe, że plotkują na każdym kroku i w ten sposób współdecydują o tym, kto jest kim w małej wiejskiej wspólnocie. To chyba dzięki nim zacząłem lepiej pojmować własną obcość, ponieważ z nieledwie ostentacyjną skrupulatnością podkreślały, że jestem nauczycielskim dzieckiem i moja matka decyduje o tym, czy ich wnuki przejdą, czy nie przejdą do kolejnej klasy.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Tomasz S. Markiewka: Nic się nie działo. Historia życia mojej babki.
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2022, s. 216.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.