05/2024

Mieczysław Mejor

Wiener Blut

Było to bardzo dawno temu. Będąc młodym filologiem, pomieszkiwałem przez pewien czas w Wiedniu. Gdy ślęczenie nad książkami w bibliotece stawało się trudne do zniesienia, wychodziłem na miasto, żeby spacerując bocznymi ulicami, odpocząć, pooglądać wystawy, przypatrywać się życiu codziennemu mieszkańców, przysłuchiwać się wiedeńskiemu dialektowi. Na muzea i galerie rezerwowałem soboty i niedziele. Spacer należało rozpocząć od posilenia się. W budce ulicznej zjadałem kultowy Burenwurst, pieczoną kiełbasę (o odmiennym smaku od berlińskich parówek na gorąco), albo kawałek Blunzn, kaszanki z musz­tardą i bułką. Wiedeń wówczas jeszcze nie przekształcił się całkowicie w europejską metropolię z różnymi tego faktu konsekwencjami. Owszem, po drugiej stronie Dunaju sterczały wysokie budynki UNO‑City, w centrum błyszczały eleganckie sklepy, hotele i restauracje. Boczne ulice, w które turyści się nie zapuszczali, obra­mowane starymi kamienicami, przypominały o czasach świetnego rozkwitu miasta za panowania cesarza Franciszka. Jedne znosiły upływ czasu lepiej, zwłaszcza te po „rewitalizacji”, inne gorzej. Na mojej ulicy, Porzellangasse, na rogu budynku w suterynie znajdował się sklep warzywny, podobny do naszych ówczesnych „warzywniaków”. Leżały tam w porozkładanych na podłodze skrzynkach warzywa, jabłka poprzekładane gazetami, a na półkach stały jakieś przetwory i flasze białego młodego wina. Popularny Heuriger, tłoczony ze starych szczepów Grüner Veltliner, rosnących na okolicznych wzgórzach Grinzingu. Ostatnie przeżytki starego świata. Klientkami były najczęściej, jak u nas, skromne starsze kobiety, przyzwyczajone od dziesięcioleci do robienia zakupów w tego rodzaju sklepikach. Znalazłem też antykwariat przy Wiedner Hauptstraße, o jakim marzy każdy Bücherwurm, wielki labirynt słabo oświetlonych pomieszczeń, jakichś połączonych komórek na zabu­dowanym podwórzu kamienicy. Można było tam godzinami wędrować wzdłuż półek, obok stosów książek i odkrywać kolejne papierowe skarby. Antykwariusz, starszy już pan, miał własną oryginalną metodę wyceniania książek. Taksował kupującego rzutem oka i wyznaczał odpowiednią cenę. Dzięki temu systemowi kupiłem w cenie bardzo przystępnej historię literatury nowogreckiej wydaną w Lipsku w 1876 roku. Chodząc ulicami Wiednia, tak naprawdę szukałem pewnych mało znanych miejsc, osnutych miejską legendą. Wyczytałem gdzieś, że istniało niegdyś w Wiedniu przed I wojną mnóstwo małych sklepów kolonialnych, w których oprócz różnych gatunków kawy i herbaty serwowano do degustacji rozmaite rodzaje trunków: likiery, rumy i przede wszystkim brandweiny. Miejsca te nazywały się, o ile mnie pamięć nie myli, Brandinesen, od wiedeńskiego Brandinesa, żartobliwego określenia szynkarza, wytwórcy lub wytrwałego sma­kosza brandweinu. Owe sklepy już dawno w Wiedniu poznikały, miały wielką konkurencję w bardziej eleganckich składach Juliusa Meinla. W Rzymie można jeszcze spotkać takie sklepy kolonialne z wyszynkiem. Na przykład przy ulicy Cola di Rienzo znajduje się duży elegancki sklep delikatesowy Castroni, w którym można zakupić lub spróbować różnych egzotycznych frykasów, serów, prosciutto, słodyczy, zagranicznych trunków i wyborowych win lub po prostu napić się wspa­niałej kawy, zaprawionej (corretto), miejscowym zwyczajem, koniakiem lub likierem Sambuca. Napój ten stawia umarłego na nogi, zwłaszcza w upalne popołudnie. Wiedeńskie Brandinesen/ Brandinesa/ Branntweiner były skromne, ale różniły się od zwykłych barów, Tschocherl, gdzie się tylko popijało, od regu­lar­nych knajp, Beisl, w których podawano wina, Gspritzta (białe wino zmieszane z wodą sodową), piwo oraz dania popularnej kuchni, tym bardziej od restau­ra­cyj­nych ogródków, Buschenschank, Heurige, na Grinzingu, gdzie się piło młode wino i słuchało kapeli, Schrammelmusik. Brandinesen specjalizowały się w serwowaniu mocniejszych napitków i przekąsek. Miały stałą i wierną klientelę, głównie byli to robotnicy, drobni urzędnicy, fiakrzy. Wszystkich łączyło zamiłowanie do spo­żywania brandweinu w dobrym towarzystwie. Legenda tych lokali wiąże się właśnie z charakterystycznym życiem towarzyskim, które tam kwitło i tworzyło miejską subkulturę. Cechował ją specyficzny rodzaj wiedeńskiego humoru: mie­szanina sceptycyzmu, uszczypliwości i pogody ducha. Jakimś cudem znalazłem taki, jeden z ostatnich Brandinesa, gdzieś przy oddalonej od centrum ulicy. W lokalu o skromnym wystroju najnowsze meble pochodziły chyba z lat sześć­dziesiątych minionego stulecia, siedziało kilkoro gości, najwyraźniej stałych klientów, bo wszyscy się znali i gwarzyli ze sobą. Dzięki temu, że wówczas mówiłem nieźle po niemiecku i, jeśli się w czymś nie sypnąłem, zwłaszcza gdy zagadnięto mnie w dialekcie, brano mnie niekiedy za Piefke (niezbyt elegancki synonim Niemca). Spędziłem tam przez nikogo nie niepokojony miło czas, prowadząc obserwację uczestniczącą. Kiedyś napotkałem na ulicy plakat z dowcipnym, acz złośliwym napisem: „Was meinen Sie, als Unbeteiligter zum Thema Intelligenz?” (trudne do przetłumaczenia, coś jak: „Chociaż Pana/Pani to nie dotyczy, ale co sądzisz na temat inteligencji?”). Jak odpowiedzieć na takie podchwytliwe pytanie i czy na każde podobne pytanie, które z góry zakłada, że odpowiadający jest kretynem, należy udzielać odpowiedzi? Przecież jeśli ktoś mówi, to mówi, nic więcej.

Klappe zu, Affe tot.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.