Mowa ciała jest tomem późnym – w takim sensie, w jakim mówimy o stylu późnym artystów, zmierzającym do istoty bez zbędnych ozdobników (tą istotą jest rozmyślanie o samych źródłach poezji), a nie o jej uprawianiu w tej czy innej stylistyce. Teraz zatem o źródłach…
A jeżeli zmyślam,
czy warunek zostaje ten sam,
jestem tak samo
lub może na niby.
Pisałem wcześniej („Twórczość” 2019, nr 9), że poezja Stanisława Czerniaka gra z językiem w szachy. Otóż w Mowie ciała artysta zaczyna (jakby) przyglądać się samej szachownicy. A co będzie, pyta, jeśli szachownicę zegniemy i zaczniemy grać trójwymiarowo? Niemożliwe? Dlaczego? Jeśli umówimy się inaczej, będzie to możliwe. Albo przynajmniej spróbuje być możliwe. Spróbuje, bo dotychczas jakoś nie próbowało. Kartezjusza, na przykład, nie atakowano od strony fikcji. Jak wiadomo, mistrz we wszystko wątpił, a tylko fakt wątpienia wydał mu się niewątpliwy. To znaczy niewątpliwy na jego szachownicy, językowo „płaskiej”. Skoro wątpię, czyli myślę, to jestem. Bo ktoś musi tę myśl myśleć. Sama się nie myśli. Ale jak myśl się zmyśla? Na przykład zmyślam, że myślę. To myślę naprawdę, czy właśnie nie (naprawdę) myślę? A skoro nie myślę, to jak jestem? Może na niby. Zapewne Kartezjusz z mojej fantazji odpowie: nie ma sprawy, bo zmyślanie też jest myśleniem. Na co autor tomu – też zresztą z zawodu filozof – grzecznie zapyta: Tak? A co ze słynną kartezjańską miarą prawdziwości, czyli z oczywistością dla rozumu? W pańskim czasie, na pańskiej płaskiej szachownicy, oczywistość nie podlegała negocjacjom. Była oczywista. Dziś, niestety, nie jest. Na szachownicy pogiętej wisi na wypowiedzi, nie na rozumie, irytująco wobec niego arbitralna. Zaplątana w to, czym się gada. Nasze „oczy” widzą wiele „wistości”. Niektóre bardzo stylowe, inne przaśne, a każda akredytowana przy jakimś obyczaju mówienia. A znów ten obyczaj stoi na języku. A język? Na gramatyce. A gramatyka?… Otóż, dalej nie będzie o trzech żółwiach, tylko o tym, że wiele połączeń w gramatyce odruchowo uznajemy za jedyne możliwe, a one takimi wcale nie są. I to, co mamy za oczywiste czy (nawet) rzeczywiste, mamy za takie, ponieważ nie dostrzegamy, że oczywistość została zmontowana ze słów, które można by połączyć inaczej. Na przykład:
po swojemu z ma.
Wydaje się: nie ma sensu,
A ma
Czyli: wyrażenie „nie ma sensu”, nawet jeśli jest pozbawione sensu, ma sens. Ponieważ mieć, być, jeżeli, więc, że, czyli czasowniki posiłkowe albo operatory logiczno‑semantyczne, albo końcówki gramatyczne są dla Stanisława Czerniaka tym, czym dla Immanuela Kanta czas i przestrzeń. Ramują nasze myślenie, a nawet w ogóle je umożliwiają. Umożliwiają – jeśli jeszcze pamiętam Kanta z wykładów filozofii na pierwszym roku – sądy syntetyczne a priori. Powyższe piszę dlatego, że Stanisław Czerniak jest profesorem filozofii w Polskiej Akademii Nauk (co go poniekąd tłumaczy). W omówieniu staram się jednak uciekać od jego filozoficznych predylekcji, by wskazać poetyckie. A te są onto‑lingwistyczne, tzn. dotyczą filozoficznej świadomości wiedzy zbudowanej ze zdań. Towarzyszy im literackie wyczulenie na możliwość „zakazanych połączeń” zdaniowych, w których się ta wiedza, a z nią sama „wistość” rzeczy, rozpada, a przynajmniej może się poważnie rozchwierutać. I teraz zacytuję kilka wierszy, jednak zapisanych w toku ciągłym, nie w porządku wersów, ponieważ chciałbym wydobyć ich „idiom konwersacyjny”, który jest drugą stroną postaci gnomicznej, aforystycznej, w jakiej utwory zostały przez Autora ułożone.
Filozoficznie wiemy, czym jest nicość, ale poetycko – jeśli ją sobie wyobrazimy, to już jest coś zamiast nic, a nie wyobrażona, jako „nieobecność ciebie w tobie”, pozostaje poza możliwością pomyślenia. Samo nic możemy okrążać nie‑myślą, bo po‑myśleć nic‑a się nie da. Język na to nie pozwala swoimi operatorami. A bez tych operatorów nie mamy czym myśleć. Jednak możemy myśleć o samych tych operatorach, przyglądać się im, żeby z nich poskładać „całości zakazane”. Na przykład operatorem abstrakcyjności pojęcia jest – ość. Pomyślmy o ‑ości.
Inaczej mówiąc, jak za szybko, to boli, a jak boli, to uciekamy w abstrakty. Ale w ich ‑ości, kłującej, pozostał ślad tamtego bólu. Dalej zaś możemy pofantazjować na temat „gramatyki historyczno‑antropologicznej”, skąd się mianowicie ‑ość wzięła.
Takie pomyślenie. W wersji materialistycznej ‑ość to umiejętność konstruowania narzędzi do zabijania. A raczej jej pamięć przechowana w języku. W wersji idealistycznej ‑ość to zapomniana igła pozostawiona w szatach istot wygnanych z raju. Jakieś szaty wszak musieli mieć, gdy zaczęli się wstydzić. No, dobrze. Ale czy ‑ość lubi abstrakty, czy ich „nie cierpi”, bo wszak język nie zna bólu. I tak ze wszystkim. Wyrażenia mienią się zakazanymi połączeniami, gdy poeta zagląda na „drugą stronę lustra” języka, by rozkręcić werk tej maszynerii, którą nazywamy przedstawieniem.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]