Duchowym przywódcą tego grona był Francuz Charles Augustin Sainte-Beuve, autor eseju Qu’est-ce qu’un classique? z roku 1850. Kiedy zajrzałem do tego tekstu po skończeniu lektury Calvina, byłem zaskoczony tym, w jak niewielkim stopniu „sprawa klasyka” – poniekąd literacki odpowiednik sprawy Dreyfusa – posunęła się naprzód w ciągu tych stu trzydziestu lat, które dzielą eseje Sainte-Beuve’a i Calvina. Między dziewiętnastowiecznym mastodontem, śmiertelnie ugodzonym przez Prousta i następnie skazanym na stęchły nieżywot w literackim muzeum historii naturalnej, i „wiewiórką pióra”, której twórczość od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku cieszy się nieprzerwaną i międzynarodową popularnością, zachodzi różnica przede wszystkim w tonie ich wypowiedzi, w emocjonalnym zaangażowaniu obydwóch, nie zaś w sednie ich odpowiedzi na pytanie o naturę klasyka.
Dziewiętnastowieczny mastodont jest szczodry, wylewny i nazbyt entuzjastyczny. Chciałby wszystkich cenionych przez siebie autorów zjeść, ogłosiwszy ich klasykami. Chciałby, żeby jego odpowiedź była falująca i majestatyczna, żeby była wszechobejmująca. Autorem klasycznym jest dla niego każdy, kto wzbogacił ludzki umysł, odkrył jakąś prawdę, opisał uczucie serca, choć wszystko wydawało się już opisane i zaszufladkowane, wyraził myśl lotną i wielką, nieważne w jakiej formie, przemówił własnym stylem, współczesnym wszystkim czasom. Niczyjej wartości nie należy pomniejszać i nikogo nie powinno się porzucać. Każde kolejne pokolenie nie musi burzyć świątyni smaku i budować jej od nowa. Wystarczy ją stale powiększać, tak iżby zdołała pomieścić wszystkich ludzi o szlachetnych umysłach. Znajdzie się tam nawet miejsce dla trzech poetów epickich Azji (pod warunkiem oczywiście, że zostaną umieszczeni w cieniu Homera): dla Walmikiego i Wjasy, Hindusów, i Ferdousiego, Persa. A skoro tak, to umiarkowanie połączone z rozumnością i jednolitość połączona z elegancją nie są jedynymi, ani nawet głównymi, cechami wyróżniającymi klasycznego pisarza, jak uważali wyznawcy tak zwanego klasycyzmu. Wolno utożsamić rozwagę z geniuszem poetyckim w przypadku listu moralnego albo dialogu filozoficznego, ale nigdy tam, gdzie w źrenicy poety lirycznego albo epickiego błyszczy genijuszu świetność, naświetlając otchłanie ludzkiej duszy i najodleglejsze przestwory oceanu. Zmysł porządku i umiar nie są najwyższymi cnotami klasyka, którego statyczność – jego dojrzała monumentalność – jest jedynie projekcją rzutowaną wstecz z perspektywy stuleci. Często się zdarza, że w swoim czasie, przez swoją nieprzystawalność do utrwalonych kanonów piękna i świetności, wywołuje niepokój prędzej, niż zdobywa uznanie. Niech więc każdy wybiera sobie własnych mistrzów i mianuje własnych klasyków, byleby przemierzył wcześniej kręte ścieżki Weltliteratur – globalnej wioski wzniosłych dusz. Ale niech dokona tego wyboru, albowiem „pierwszym warunkiem smaku, gdy zdobędzie się już wiedzę, nie jest ciągła podróż, lecz spoczynek i zakończenie tułactwa. Nic nie tępi i nie niszczy smaku w równym stopniu co bezustanne podróżowanie; duch poetycki nie jest Żydem Wiecznym Tułaczem”.
Z kolei T.S. Eliot, amerykański tułacz (i antysemita), który z żarliwością neofity wybrał cywilizowaną Anglię, był krytykiem o znacznie bardziej purytańskich inklinacjach. Podczas gdy znaczna część Europy płonęła w krematoriach albo gniła w ziemi z kulą głowie, on w eseju What is a Classic? opiewał Wergiliusza jako jedynego prawdziwego klasyka europejskiego zdolnego zagwarantować jedność kontynentowi rozdzieranemu przez relatywizm i oślepionemu przez obojętność na tradycję. Według Eliota wergiliańska poezja wykorzystała w pełni drzemiące w języku łacińskim możliwości ekspresji i stała się tym samym świadomością Imperium Rzymskiego, czyli tego organizmu politycznego, który dał początek najcenniejszej wspólnocie duchowej w dziejach. A zatem kto jest przeciw Wergiliuszowi i antycznej tradycji, której on stanowi zwieńczenie, ten jest za cywilizacyjnym rozkładem i „umysłową prowincją”. Bez wspólnej miary doskonałości, bez wspólnego grecko-rzymskiego „obiegu krwi” międzynarodowa komunikacja stałaby się niemożliwa, a przez „europejski uniwersalizm” rozumiałoby się co najwyżej wspólny budżet europejski. Klasykiem jest ten, kto wyprowadza język i kulturę z niepełnoletności, kto poprzez ukoronowanie przeszłości tworzy wzór dla przyszłości. Klasykiem jest ten, kto tworzy jedność.
W porównaniu z Eliotem, Calvino jest o wiele mniej historiozoficzny, a w porównaniu z Sainte-Beuve’em, o wiele mniej żarłoczny. Kto nazwał go „wiewiórką pióra” (określenie to przywołuje Anna Wasilewska w swoim posłowiu), ten najlepiej, moim zdaniem, uchwycił jego umysłowe usposobienie. Teksty zebrane w Po co czytać klasyków cechuje wiewiórcza dbałość o literacki pokarm porozrzucany po gajach europejskiej historii. Calvino krząta się po literaturze. Toteż jego stosunek do sprawy klasyki wyróżnia się przyziemnością kogoś, kto dba przede wszystkim o własne zasoby duchowe i nie zamierza nikomu narzucać swojego pokarmu.
Gospodarna wiewiórka zaczyna od definicji, a dokładniej mówiąc: od czternastu definicji. Znamienne, że każda z nich jest sformułowana z tego samego punktu widzenia, mianowicie czytelnika. Dzieło jest klasyczne wyłącznie z perspektywy jego pojedynczych odbiorców, którzy troszczą się wyłącznie o swoje własne doświadczenie. Nie ma tu miejsca na jakiś ponadindywidualny porządek cywilizacyjny. Jedynie definicja siódma – „do klasyki należą te książki, które docierając do nas, noszą w sobie ślad lektur poprzednich” – oraz definicja dwunasta – „książką klasyczną jest ta książka, która poprzedza inne książki klasyczne” – ma w sobie jeszcze coś z ducha eliotowskiej metafizyki, aczkolwiek komentarz Calvina do tej drugiej jest wyjątkowo ubogi: stwierdza tylko, że klasyk „ma swoje miejsce w ciągłości kultury”. I choć zgodnie z definicją dziesiątą „pozycją klasyczną nazywa się książkę, która jest uznawana za ekwiwalent świata, na równi z dawnymi talizmanami”, to jednak Calvino ma tu po prostu na myśli jakąkolwiek książkę, która z tego czy innego powodu jest dla kogoś szczególnie ważna: „Pewien znany mi świetny historyk sztuki, człowiek, który ma za sobą rozległe lektury, szczególnie upodobał sobie Klub Pickwicka i przy każdej okazji przytacza kwestie z Dickensa, a wszystkie życiowe wydarzenia kojarzą mu się z epizodami tej powieści”. Nie jestem pewien, czy taka też była funkcja „dawnych talizmanów”.
W swoich rozważaniach o naturze klasyka wiewiórka bierze pod uwagę przede wszystkim to, czy dany pokarm nadaje się do wielokrotnego spożycia. Jeśli pozwala przetrwać długie zimy we współczesnym środowisku kulturalnym, wtedy wiewiórka uznaje go za klasyka. Pierwsza definicja mówi, że książki klasyczne to te, które zazwyczaj czyta się ponownie, a nie po raz pierwszy. W podobnym duchu są sformułowane definicje numer cztery, pięć i sześć: każda z nich mówi o ponawianiu lektury, o nieustającym procesie wydobywania życiodajnych treści spod ściółki tekstu. Z kolei definicje druga i trzecia traktują książki klasyczne jako złoża, z których czytelnik może czerpać w różnych okresach swojego życia. „Istnieje jakaś szczególna siła w dziele – twierdzi mądra wiewiórka – które wprawdzie pozwala o sobie zapomnieć, ale zasiewa ziarno”. Ważna jest też definicja jedenasta: „«Twój» klasyk to ktoś, kto nie może być ci obojętny, i ktoś, dzięki komu zdołasz określić samego siebie w relacji z nim albo też w opozycji od niego”. Dla górnolotnego Eliota przyziemne pojęcie „twojego klasyka” byłoby całkiem niewarte uwagi. Klasykiem dla niego mogło być tylko takie dzieło, które potrafi wznieść się ponad swój ograniczony do jednostkowego spojrzenia odbiór i objąć swoimi skrzydłami całą cywilizację, tak jak suwerenny władca obejmuje swoim autorytetem całą wspólnotę narodową. Dla wiewiórki natomiast, która jest z natury podejrzliwa wobec wszelkich konstrukcji nie licujących z niezmierzoną różnorodnością flory, istnieje właściwie wyłącznie jednostkowe spojrzenie: „Nie sposób poddać wyjątkowych i różnorodnych przypadków życia normom i klasyfikacjom, jakkolwiek każdy z nich podlega swoistej logice”. Jednym z jej bohaterów jest Denis Diderot, który jako autor Kubusia fatalisty jest przekonany, że „nie można ograniczyć prawdy do jednej formy, pomieścić jej w bajce z tezą”, i którego literacka pomysłowość, dokładnie tak jak w przypadku wiewiórki pióra, „chce osiągnąć przystawalność z niewyczerpanym życiem, nie zaś z teorią wyrażoną w abstrakcyjnych słowach”. Oznacza to, że choć dziewiętnastowieczny mastodont Sainte-Beuve i jego nieco mniejsza ruda przyjaciółka po piórze spędzają większość czasu w tej samej świątyni smaku – mamy w Po co czytać klasyków eseje i o Homerze, i o Owidiuszu, i o Arioście, i o Wolterze – to jednak patrzą na znajdujące się w niej posągi z nieco odmiennych perspektyw.
Wiewiórkę interesuje przede wszystkim rozmaitość ścieżek, którymi podążały myśli klasycznych autorów. Zachwycają ją na przykład rozważania Pliniusza Starszego, autora najważniejszej łacińskiej encyklopedii, poświęcone nieprzewidywalnej naturze porodów, rozważania, które dają świadectwo „wstrząsającego wyobrażenia o naturze człowieka”, a z których dowiadujemy się na przykład, że „ziewanie podczas ciąży jest śmiertelne”, że „swąd zgaszonej lampy oliwnej może spowodować poronienie”, że „chodzenie oraz, prawdę mówiąc, wszystko może mieć znaczenie dla ciężarnej, jako że przyszłe matki, które jedzą bardziej słone pokarmy, rodzą dzieci pozbawione paznokci, a jeśli wykonują jakąś pracę fizyczną, z trudem oddychają”. (Nadęty Eliot byłby może zgorszony, ale zaiste nikt nie wyraził lepiej od Pliniusza kruchości i przypadkowości ludzkiego losu). Wiewiórka z uznaniem wyraża się też o innym ekscentryku: o humaniście Gerolamie Cardanie, który opisuje w swojej autobiografii, jak w dzieciństwie widział „zwiewne obrazy, które wydawały się utworzone z drobnych kółek jak ogniwa żelaznego łańcucha […] i które pojawiały się w prawym rogu u stóp łóżka, wznosiły się powoli, wykreślając półkole, i opadały do lewego rogu, gdzie zanikały: zamki, domy, zwierzęta, konie z jeźdźcami, trawy, drzewa, instrumenty muzyczne, widownie, ludzie rozmaicie ubrani, trębacze dmący w swoje trąby, chociaż nie było słychać dźwięku ani głosu, i jeszcze żołnierze, tłumy, pola, kształty nigdy wcześniej niewidziane, bory i lasy, masa rzeczy, które przepływały, nigdy się ze sobą nie łącząc, ale jakby popychane”. Oto natrafiamy na definicję uniwersum dzieł klasycznych w wydaniu wiewiórki: jest nim masa rzeczy, które przepływają, nigdy się ze sobą nie łącząc, ale jakby popychane ciekawością i probierczym nosem czytelnika. Cardano według Calvina żyje już w płynnej nowoczesności. Ów genialny matematyk, duchowy krewny Leonarda, nie widzi już w nauce harmonijnej jedności makro- i mikrokosmosu, lecz nieustanną interakcję przypadku i konieczności, która „skutkuje nieskończoną różnorodnością rzeczy, nieredukowalną osobnością jednostek i zjawisk”.
Najpóźniejszy esej zamieszczony w zbiorze, opublikowany po raz pierwszy w 1985 roku, czyli w roku śmierci wiewiórki, stanowi, jak sądzę, zaszyfrowany testament autorski. Poświęcony jest metaforze księgi przyrody, występującej między innymi u Galileusza. Zgodnie z tą metaforą wszechświat jest ogromną otwartą księgą, którą człowiek zawsze ma przed oczami, choć może ją przeczytać tylko wtedy, kiedy nauczy się języka, w którym została ona napisana. „A księga ta – twierdził Galileusz w Wadze probierczej – została napisana w języku matematyki, i jej literami są trójkąty, koła i inne figury geometryczne; bez tych środków niemożliwe jest dla człowieka zrozumienie słowa w niej zapisanego; bez nich udziałem człowieka jest próżne błąkanie się po ciemnym labiryncie”. Mogłoby się wydawać, że Galileuszowy obraz kosmosu jako rozumnego układu ciał podporządkowanych dyktatowi idealnych kształtów geometrycznych jest całkowicie niezgodny z Cardanowską wizją przepływającej bezładnie masy rzeczy. Ale dla Galileusza język geometrii bynajmniej nie przekreśla nieskończonej różnorodności, którą faktycznie widzimy każdego dnia, kiedy zaglądamy do księgi przyrody. Calvino, dozgonny miłośnik Owidiańskich Metamorfoz, przywołuje Galileusza właśnie dlatego, że w jego dziele znajduje apologię zmienności, powstawalności i naruszalności naocznej rzeczywistości. Cytat z Dialogu o dwu najważniejszych układach świata, którym Calvino się tu wyręcza, jest najdłuższym ze wszystkich cytatów w książce, tak jakby znajdując się u progu śmierci, musiał wspomóc się siedemnastowiecznym myślicielem, żeby jego pióro pozostało posłuszne jego myśli. „Ja osobiście uważam Ziemię za wspaniałą i godną zachwytu – mówił Galileusz, a za nim przyziemna wiewiórka – właśnie z powodu tylu i tak różnych przemian, przeobrażeń, powstawań, bez przerwy na niej zachodzących. Jeśliby ona, nie podlegając żadnym przeobrażeniom, była cała jednym rozległym, piaszczystym pustkowiem czy kulą z jaspisu, czy też gdyby w czasie potopu zamarzły pokrywające ją wody, a ona stała się olbrzymim globem zlodowaciałym; gdyby na niej nic się nie rodziło, nic nie przeobrażało i nie zmieniało, to uważałbym ją za cielsko bezużyteczne dla świata, zupełnie bezwładne, jednym słowem zbyteczne, jakby nieistniejące w przyrodzie – a wówczas różnica byłaby tu dla mnie taka, jaka istnieje między zwierzęciem żywym a martwym”. Pozostaje jednak ta jedna podstawowa różnica między światopoglądami tych dwóch potomków Owidiusza, że zachwyt Galileusza dla księgi metamorfoz, której pięknem poił się bez bojaźni i drżenia, opierał się na ufności w ostateczny porządek kosmosu podporządkowanego opatrzności geometrii, podczas gdy Calvino może zawierzyć już tylko samej zmienności przyrody, z nadzieją, że znajdzie się i dla niego pokarm wśród chaosu zwichrowanych drzew.
Księga metamorfoz, w której tłoczą się wszystkie alfabety świata – czy pomieści w sobie klasyka?