A potem było już tylko bardziej.
Buty po treningu rozwiązane, więc majtająca się sznurówka oczywiście koncertowo wpierdoliła się w szparę w drzwiach windy, uprzednio zaplątując się w suwak nogawki spodni dresowych. Gdy winda ruszyła w dół, szarpnęło, usłyszałem trzask rozrywanego materiału i po sekundzie wisiałem do góry nogami, z zerwaną nogawką, paniką w oczach i przekonaniem, że za ułamek sekundy utnie mi giry. Okazuje się jednak, że nowoczesne windy mają jakieś skomplikowane zabezpieczenie na takie sytuacje (albo że po prostu miałem niewiarygodnego farta), bo chrobotnęło coś i kabina, wyjąc alarmem, łaskawie zatrzymała się między piętrami. Ze mną wisząco-stojąco-leżącym na sznurówce (z czego ją zrobili, z kevlaru?!) w środku, z resztką nogawki w strzępach. Oraz w szoku. W szoku, kurwa!
Na domiar złego alarm zwabił jakiegoś dziadunia, stereotypowego, z laseczką, skrzeczącym głosem i zanikiem słuchu, ale przy tym czujnego i zwinnego jak pantera. Stanął nade mną, ja do góry nogami, i jął do mnie skrzypieć. W trzeciej osobie:
– Do kogo przyjechał?
– Zepsuł windę, będzie płacił.
– Wyjdzie z tej windy na-ten-tych-miast, słyszy?!
A idźżesz w cholerę zbawiać świat dwa piętra niżej, weteranie bitwy pod Stoczkiem, przecież, kurwa, wiszę i się szamoczę jak tuńczyk, twoim zdaniem robię to dobrowolnie?! Bo lubię, jak mi winda nogi urywa?! Beznadziejna sytuacja. Do tego telefon został w samochodzie, a ja tu się szarpię jak spławik, na granicy utraty przytomności, bo od tego szarpania się do góry nogami trochę mnie przytknęło, z windą i ze stetryczałym obrońcą praw lokatorów „także chcących skorzystać z windy w tej chwili właśnie”.
Na szczęście z innego piętra wychyliła się ładna, dość skąpo odziana dziewczyna i od razu zrozumiała powagę sytuacji. Błyskawicznie chwyciła za telefon. Alarm wył, dziadek skrzeczał, ja wisiałem, ona dzwoniła. Po pięciu minutach przybył Superman z narzędziami w fikuśnej walizeczce i po kolejnych dwóch, przez fachowo wyczarowaną szparę, wydostałem się na zewnątrz. Jakbym się drugi raz narodził. Bez nogawki. W smarze. Jak młody bóg.
Zapytałem panią ładną, czy mógłbym się jakoś ogarnąć, bo ten smar i brak nogawki i w ogóle. Chwila wahania, bo jednak obcy i bez pół-spodni, ale w końcu się zgodziła. Po chwili znalazłem się w jej dziwnym przedpokoju, jakimś takim dyskotekowo świecącym, na czerwono-niebiesko-biało, by zaraz zniknąć w ustronnym miejscu. Po piętnastu minutach walki ze smarem i brakiem spodni, gdy już powoli zacząłem przypominać siebie, zza łazienkowych drzwi doszedł mnie podniesiony głos. Męski. Kurwa. Co tym razem?! Wyszedłem, bez spodni, a więc raczej średnio z twarzą, i moim oczom ukazał się facet o fizjonomii Danny’ego Trejo z Maczety. Człowiek-komiks, wytatuowany od samych kopyt po czubek wideł.
– Kto to, kurwa, jest? – wywrzeszczał napastliwie Danny, a kuso odziana Wybawicielka próbowała wyjaśnić sytuację, ale z każdym zdaniem grzęzła coraz bardziej i bardziej. On nie chciał słuchać, ona dalej swoje, w tym wszystkim ja, z idiotyczną miną i pozbawionym klasy wyglądem faceta bez spodni. Próbowałem dojść do głosu, robiło się coraz głośniej i głośniej, po chwili darliśmy się wszyscy, nie na temat, każdy sobie, sobie a muzom, bomba tykała coraz głośniej. No bo weź wyjaśnij wściekłemu buhajowi, dlaczego jesteś bez spodni w różowej łazience u jego skąpo odzianej ślicznotki i że jej nie znasz, bo to wszystko wina windy. Ja jedno, ona drugie, on trzecie. Z tym że ja bez spodni.
Z tego zgiełku wyłowiłem pytanie kolesia, chyba do mnie:
– Co ty tu, fagasie, robisz?
– Zaciąłem się w windzie, przecież mówię! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, ale już mnie zaczął denerwować tą agresją, więc trochę powiedziałem, a trochę wywarczałem.
– Co ty pierdolisz, jakiej, kurwa, windzie?
– Tej, tu w bloku, zepsuła się, wciągnęło mi nogawkę…
– …co on, kurwa…? – nie pozwolił mi dokończyć.
– No mówi ci, chyba ci mówi, że winda…
– Posłuchaj – zacząłem znowu – chodzi o to, że…
– Kto to jest, kurwa?! – wyryczał znowu do niej, kolejny raz nie dając mi dokończyć.
I od nowa – ona swoje, on swoje, ja swoje. Czyli Meksyk.
Po kolejnym refrenie na melodię „Co on tu, kurwa, robi?” w końcu i mnie wyczerpała się cierpliwość.
– Dobra, Otello, bo już mnie zaczynasz wkurwiać – powiedziałem. – Twoja dziewczyna mi pomaga, bo…
Tym razem przerwał mi bardziej bezpośrednio i pierdolnął w łeb. Ogłuchłem, oczy mi się zwęziły i dostałem piany. Bez spodni. W drobny mak roztrzaskaliśmy więc cały ten dyskotekowy, czerwono‑niebiesko‑biały przedpokój.
Należący do, jak się dowiedziałem na komisariacie, agencji towarzyskiej. Pomocna dłoń to rasowa dziwka, a Danny, ma się rozumieć, prawowity alfons.
[pełny tekst do przeczytania w numerze]