07-08/2023

Leszek Bugajski

Wisła jeszcze płynie

Należę do tej grupy czytelników, która pamięta dekadę 1967–1977 nie z tego powodu, dla którego pamiętają ją inni, czyli ogólnej opresji politycznej i wszystkiego, co z niej wtedy wynikało i jak się odciskało w literaturze, ale dlatego, że w jej trakcie ukazały się trzy pierwsze powieści Piotra Wojciechowskiego: Kamienne pszczoły, Czaszka w czaszceWysokie pokoje. To była proza odmienna od tego, co wtedy powstawało w polskiej literaturze. Przede wszystkim nie było w niej nadmiernego przywiązania do realizmu, jakby autor ostentacyjnie odwracał się od ogniskującego na sobie uwagę krytyki nurtu „małego realizmu”. Jakby nasz ówczesny zgrzebny świat mało autora interesował i ten uciekał od niego, jak mógł, do innego świata, który sam sobie stwarzał.

Wojciechowski sięgał, gdzie chciał, i „montował” rzeczywistość przedstawioną swoich powieści z elementów pozornie słabo do siebie przystających. Niby to baśń, niby fantastyka, ale złożona z elementów nie fantastycznych. Dopiero w miarę lektury odkrywało się, że pisarz mówi o naszej rzeczywistości i jej mechanizmach, ale w zawoalowany sposób – może starając się wyprowadzić w pole cenzurę (i myślę, że tak właśnie było), a może dlatego, że budowanie takich światów po prostu go bawiło? Jak było, tak było, ale jego proza była wtedy oszałamiająco świeża, wręcz rewolucyjna w ukryty sposób.

Tak mi się zebrało na literackie wspomnienia, bo przeczytałem najnowszą książkę Wojciechowskiego, zbiór felietonów pisanych w ciągu dekady 2007–2017 dla kwartalnika „Wyspa”. Zaczął je pisać trzydzieści lat po tym, jak ukazały się Wysokie pokoje, po okresie, kiedy – mówiąc w największym skrócie – nasz stary świat stanął na głowie i po wzlotach i upadkach zbiorowego i indywidualnego „ducha” skutecznie zamienił się w świat zupełnie inny. Zmieniła się też proza Wojciechowskiego i już do niej nie pasowało użyte przed wieloma laty określenie, że jest jak „świat dziecięcej zabawy”. Nie stosuje już tak ostentacyjnie jak dawniej kamuflażu, ale zawsze w opisie realnego znajdujemy jakąś szczelinę, która przypomina o tym, że rzeczywistość wcale nie jest tak rzeczywista, jak się nam wydaje w trakcie lektury. W felietonach nie stosuje takich chwytów, bo pisze wprost o sprawach dla siebie ważnych.

Pomijając te najważniejsze, pisane zwykle wielką literą, podstawowa z tych ważnych spraw to literatura, bo jest Wojciechowski przede wszystkim człowiekiem literatury. Już we wstępie rzuca – jakby mimochodem – retoryczne pytanie: „Czy to dziwne, że na dzieje, na życie, na teatr wojny [wstęp do książki autor pisał już w czasie trwania wojny na wschodzie – LB] patrzę z perspektywy książek, z perspektywy kultury?”.

W felietonie otwierającym cały cykl, a więc pisanym w 2007 roku, gdy świat był jeszcze zupełnie inny niż dzisiaj, opisuje swoją perspektywę patrzenia na kulturę i literaturę. To spojrzenie od strony ogrodu, ze spokojnego dystansu, nie od ulicy pełnej zgiełku i ruchu, ale z miejsca, które, przynajmniej teoretycznie, jest zaciszne, gdzie „słychać rozmowy drzew i ptaków”, gdzie można „porozmawiać, spytać się, o co chodzi”. Wojciechowski daje znak, że mało go obchodzą „promocje, profesorskie opinie, krytyczne sądy, system nagród, ustawianie hierarchii”, bo po świecie wartości spaceruje sam, na własną odpowiedzialność, swoimi ścieżkami albo po prostu patrzy na ten świat z ogródkowego fotela, co narzuca dystans i nadaje spokój refleksjom, które pojawiają się w trakcie tych obserwacji.

Kiedy jednak szykował tę książkę do wydania, tamta deklaracja sprzed lat musiała się zmienić. Zgiełk go nadal nie interesuje, ale jest o wiele donioślejszy, bo w świecie, w którym – jak pisze – „od rana do wieczora łowię wieści z napadniętej, broniącej się dzielnie Ukrainy”, zmieniło się jego podejście do literatury. Temu, czego przez lata nie wypowiadał, bo było dla niego zbyt oczywiste, teraz w czasie rozpadającego się ładu świata postanowił dać głos. Może w jakiejś rozpaczliwej bezradności, podszytej lękiem, skłonił się ku utopii i w literaturze zobaczył jedyny dostępny mu ratunek: „świat stoi na głowach tych, co czytają i rozumieją piękne, trudne książki” – stawia Wojciechowski śmiałą tezę i dodaje: „Świat budują także ci, których napędza chciwość, instynkty, libido dominandi i strach. Ale przecież to ci, co czytają, prowadzeni wartościami, nie ciągotami, nadają światu sens i kształt”.

Żeby nie było wątpliwości, szybko dopowiada: „W moim czytaniu książek lampą była nadzieja, że sztuka ma moc przywracania ładu i potrafi ona oświetlić prawdę. Książka ma być przeciw rozpaczy i samotności. Bywa jednak opowieścią o rozpaczy i samotności”. Odnoszę wrażenie, że sam Wojciechowski, niespiesznie pisząc swoje felietony w kwartalnym rytmie, nie zdawał sobie sprawy z tego, jakiej nabiorą mocy. Że z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, jak mocno są one skierowane „przeciw rozpaczy i samotności”. Jego i naszej.

Przez lata relacjonował Wojciechowski swoje refleksje po nieoczywistych lekturach, martwił się szkodami, jakie literaturze wyrządził postmodernizm, także tym, że czytelnictwo jest coraz rzadszym przyzwyczajeniem, że jego czytelnicy „wymarli”, że nowi – jeśli już są – to gonią za literacką rozrywką, zadowalają się fast foodem. Przywołuje stwierdzenie Krzysztofa Vargi, że „literatura jako sztuka pisania odchodzi w niesławie” i nie polemizuje z nim, rozmyśla o „lenistwie kulturalnym” i dochodzi do wniosku, że „cywilizacja zrzuca skórę, żywi się próchnem i rozpadem”, ale (!) „słowa trwają i trwa moc słów, choćby ci, którzy tych słów używają, tracili nadzieję albo dławili sumienie”.

Wojciechowski, jako człowiek obserwujący naszą rzeczywistość, ma nadzieję, że literatura przetrwa i jednocześnie nękają go wątpliwości, czy tak się stanie. Jak każdego, kto jest blisko z literaturą. Kiedy myśli o sytuacji literatury i swojej jako pisarza, na hipotetyczne pytanie odpowiada z poczuciem siły, że pisze, bo go stać, kiedy indziej zamiast kontynuować miłą pogawędkę o literaturze przy kawie, idzie do lasu zbierać śmieci, jakby przedkładając taki drobny aktywizm ekologiczny ponad sprawy literackie. A zostawia czytelnika z nawiązaniem do Józefa Czapskiego, który w zapisanej w 1985 roku rozmowie stwierdził coś, co możemy chyba rozumieć tak, że istotą życia i pracy artysty jest stałe robienie „nieznacznych postępów”, czyli nieprzerwane dążenie do doskonałości. Wojciechowski dopowiedział, że taki sposób myślenia jest właściwy „wszystkim prawdziwym artystom”. Sam nie poddaje się ani szaleństwu świata, ani zamieraniu zainteresowania literaturą, wypieraną przez łatwiejsze i bardziej efektowne, a zarazem prostackie sposoby artystycznego działania. Pisze, bo jak na zakończenie jednego z felietonów stwierdził z młodzieńczą energią: „Póki Wisła płynie, mózg mój i sumienie nadal zgodnie twierdzą, że racją stanu jest optymizm. Pesymizm potrzebny jest tym, którzy chcą mojej bierności. Albo usprawiedliwiają swoje lenistwo i tchórzostwo”.

Piotr Wojciechowski: Od strony ogrodu.
Biblioteka Słów,
Warszawa 2022, s. 168.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.