06/2022

Maria Woś

Wojna

Najpierw przyszedł list od taty. Mama siedziała nad nim długo, ocierając dyskretnie łezki w kącikach oczu, ale nie wytrzymała i użaliła się Babci. Zaczęły się deliberacje nad zakończeniem listu: „Przyjeżdżaj jak najprędzej, bo potem może być za późno!”. Powtarzały to w kółko: za późno i za późno. I zastanawiały się, co to może znaczyć: „za późno”. Na co za późno? Dla kogo za późno? Przed czym za późno? Rozmowy toczyły się przy mnie, ale nic z tego nie rozumiałam.

Nie rozumiałam wielu rzeczy i wielu nowych tajemniczych słów, które się pojawiały coraz gęściej. Na przykład: „mobilizacja”.

Któregoś sierpniowego wieczoru zapukał do nas żołnierz, wylegitymował się i zabrał Mamę. Babcia długo nie mogła mnie zagnać do łóżka, bo chciałam koniecznie poczekać, aż Mama wróci. W końcu jednak zmorzył mnie sen.

Kiedy rano zobaczyłam w pościeli jej czarną głowę, uszczęśliwiona natychmiast dałam susa do jej łóżka. Ale znowu powtórzyło się słowo: mobilizacja.

Mama sięgnęła po stojące obok krzesło i przyciągnęła do siebie nieznany mi pakunek: plecak wojskowy. Wyjęła z niego jakąś ciemnozieloną maskę z grubą, zmarszczoną gumową rurą i włożyła w to głowę. Coś strasznego! Wyglądała jak jakiś potwór z okrągłymi, błyszczącymi, płaskimi ślepiami.

„Zdejmuj to, zdejmuj”! – piszczałam przerażona. Zdjęła więc i zaczęła mi objaśniać, co do czego.

Mama – jako pielęgniarka – została zmo-bi-li-zo-wa-na do pracy w Szpitalu Wojskowym przy Łyczakowskiej.

Oczywiście nie miałam wtedy pojęcia, jak zostały pokrzyżowane jej życiowe plany. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się od niej, że właśnie wtedy, od pierwszego września – jako najlepsza absolwentka Kursu Pielęgniarskiego PCK – miała rozpocząć studia w ekskluzywnej Szkole Pielęgniarstwa w Warszawie, dokąd dostała stypendium i zakwaterowanie oraz miejsce w internacie dla mnie.

Więc i moje życie mogło się wtedy zasadniczo odmienić. Choć ja akurat się cieszę, że dane mi było jeszcze pozostać we Lwowie. Żal mi jednak straconej szansy Mamy. Ona tak kochała ten zawód i tak kochała się uczyć…

Któregoś z najbliższych wieczorów przybiegła do domu zziajana.

– Ciociu, ciociu, prędko! – wołała do Babci. – Niech ciocia wyjdzie za mną na ulicę!

Wybiegły obie, zostawiając mnie samą, oniemiałą ze zdumienia, zanim zdołałam zaprotestować. No ale przecież byłam już duża. Miałam pięć i pół roku.

Wróciły strasznie przejęte i prawie nie zwracając na mnie uwagi, rozważały dalej to, co widziały i co to może oznaczać: ognisty krzyż na niebie!

W najbliższym czasie jeszcze wiele razy była o tym mowa.

A nad Lwowem coraz częściej rozlega się wycie syren.

Dotąd syrena to była tylko piękna Mała Syrenka z baśni, nieszczęśliwie zakochana w księciu (znowu ta bolesna miłość!), a teraz wyjący potwór zapowiadający nalot i bombardowanie.

Mój osobisty słownik wyrazów obcych puchnie w tempie zastraszającym. Rozpychają się w nim nieznane dotychczas słowa… Nasza piwnica zamienia się w schron… Ale kogo on chroni? I przed czym?

Znałam dotychczas nieźle ten loch o niezwykle grubych, czarnych i zimnych murach, z unoszącym się w ciężkim powietrzu zapachem stęchlizny.

Ale kiedy chodziłam tam z Babcią po węgiel czy kartofle i trzymałam świeczkę, która rozjaśniała ciemności, rozmawiałyśmy sobie wesoło, a Babcia tłumaczyła mi, że to właśnie te mury dodają naszej kamienicy wielkiego splendoru, bo świadczą o tym, jaka ona jest starożytna i zabytkowa. I że pochodzi z czasów, gdy miasto było otoczone murami, czyli było warowną twierdzą. Niestety, nic z tej twierdzy nie zostało, zresztą mury to żadna ochrona wobec bomb. Siedząc w tej piwnicy podczas nalotów, wyobrażałam sobie, że to z nieba lecą wielkie metalowe kubły na śmieci i z hukiem roztrzaskują się w powietrzu nad naszymi dachami. Nie dość jednak, że trzęsłam się ze strachu, żeby taki kubeł nie wpadł nam do schronu, rozwaliwszy przedtem w gruzy całą nasza kamienicę, to bałam się także ludzi. Nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi, ci, którzy przedtem zwykle byli wobec siebie nawzajem grzeczni, uprzejmi i kulturalni, nagle zmienili się w jakiś krzyczący motłoch skaczących sobie do oczu dzikusów, walczących z wrzaskiem, piskiem i przekleństwami o lepsze miejsce pod filarem czy w bardziej zacisznym kącie. Ktoś cichutko zawodził, ktoś głośno się modlił. Dzieci darły się w niebogłosy, najgłośniej mała Bożenka, córeczka restauratora Łozińskiego z parteru.

– No cicho, Bozia, cicho! Bozia, no Bozia, Boziuuunia… – uspokajała wrzeszczącą dziewczynkę jej młoda niańka. Bez skutku. Mała wydzierała się coraz okrutniej… A moja Babcia była zgorszona, jak można na dziecko mówić „Bozia”?! No jak można?! Nic dziwnego, że jest wojna, skoro ludzie już tak powariowali, żeby Bozia mówić do dziecka. Jeszcze takiego! To jakiś diabełek, a nie dziecko.

Chyba jednak w końcu wrzaskliwa Bożenka zmęczyła się płaczem i przywykła do piwnicy jak my wszyscy. Prawie każdego dnia było po kilka alarmów, więc biegało się tam i z powrotem albo przesiadywało po wiele godzin w schronie.

Przestały działać elektrownia i gazownia, a w końcu i wodociągi. Po wodę dreptałam przy Babci do studni z piękną samotną Amfitrytą, która się pogniewała z mężem (choć z tą podniesioną lewą ręką wcale nie wyglądała na smutną).


[…]

[Więcej można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.