10/2021

Piotr Kępiński

Wolna Republika San Lorenzo

Mało kto wie, że w Rzymie oprócz Watykanu istnieje jeszcze jedno małe państwo: Libera Repubblica di San Lorenzo, czyli Wolna Republika San Lorenzo. Nie ma prezydenta ani premiera, na granicy nikt nie wbija stempli. Włochy nie mają tutaj swojej ambasady, ale nawet gdyby chciały to zrobić, mieszkańcy San Lorenzo zbiorowo by odmówili, albowiem założyli to państwo, żeby od Italii nieco się odseparować.

San Lorenzo to w istocie dzielnica Wiecznego Miasta. Malownicza, położona w zasadzie w centrum, graniczy z jednej strony z cmentarzem Verano, z drugiej zaś z dworcem Termini. Charakteryzuje się tym, że na murach tutejszych kamienic, podobnie jak to było w latach osiemdziesiątych, królują głównie sierpy i młoty, Che Guevara, ewentualnie Fidel Castro. Aczkolwiek nie tylko. Street art w tej dzielnicy to w przeważającej większości arcyciekawe wielkoformatowe freski, poświęcone sprawom społecznym, komentujące życie nie tylko we Włoszech, lecz także na świecie.

To tutaj na via dei Sardi znajduje się jeden z najbardziej przejmujących murali, jaki widziałem w życiu, poświęcony zamordowanym kobietom. To rząd białych postaci („białych dusz”) namalowanych na betonowym murze, ciągnący się w nieskończoność. W roku 2012, kiedy Elisa Caracciolo kończyła swoją pracę, sylwetek było sto siedem. Teraz jest ich dwieście sześćdziesiąt dziewięć.

Naturalnie, jak to w Rzymie, mural był wielokrotnie zamalowywany, niszczony, ale jako że znajduje się w Wolnej Republice San Lorenzo, objęty był specjalną ochroną wspólnoty, która regularnie go odnawia.

Nawet podczas pandemii bywało tutaj tłoczno w ciągu tygodnia. Ale w przeciwieństwie do prawdziwie mieszczańskich rzymskich dzielnic, gdzie maseczki noszą wszyscy, w San Lorenzo prawie wszyscy ostentacyjnie je zdejmowali.

Dzisiaj jest sobota, godzina szesnasta. Martwa pora, po obiedzie, a to oznacza, że mieszkańcy w domach albo squatach, których jest zatrzęsienie. Co ciekawe, o ile w innych rzymskich dystryktach poparcie dla squattersów jest znikome, o tyle w Wolnej Republice – bardzo duże.

San Lorenzo jest Rzymem à rebours. Kiedy Rzym mówi tak, San Lorenzo mruczy pod nosem: nie. Kiedy stolica Italii czyści mury kamienic, tutaj się je zamalowuje.

Podobnie jak w Testaccio, marihuana jest na każdym kroku. Czy twarde narkotyki? Tego nie wiem.

Wiem jedno, to dzielnica dosyć modna, aczkolwiek nieco zapyziała i ciągle zdewastowana. Do licznych restauracji przychodzą ludzie z całymi rodzinami. Atmosfera należy do najlepszych w mieście.

Antonella, znajoma archeolożka, która fascynuje się San Lorenzo od lat, nie zgadza się ze mną, że kwartał jest zaniedbany. – Są zrujnowane miejsca, to fakt, ale całość robi coraz lepsze wrażenie. Oprócz alternatywnych pubów znajdziesz tutaj też eleganckie restauracje wegetariańskie, odnowione lofty, piękne dziedzińce, unikalne w Rzymie i otwartych ludzi z klasy średniej, którzy zaczynają coraz częściej szukać tutaj mieszkań.

I większej niezależności od państwa. Niektórzy pamiętają jeszcze jak w latach 60-tych niedaleko Rimini, na Morzu Adriatyckim powstała słynna Wyspa Róży (przypomniana całkiem niedawno w udanym filmie „L’incredibile storia dell’Isola delle Rose” w reżyserii Sydneya Sibilii).

1 maja 1968 roku niejaki Giorgio Rosa ogłosił się prezydentem wymyślonego państwa, po krótkim czasie wprowadził w obieg własną walutę, uruchomił pocztę, ba, nawet sklepy. Językiem urzędowym Wyspy Róży został esperanto a oficjalna nazwa państwa brzmiała: Repubblica Esperantista dell’Isola delle Rose.

Czy inżynier Rosa chciał faktycznie stworzyć republikę idealną, całkowicie niezależną od państwa, czy bardziej zajmowało go unikanie podatków i zarabianie na turystach? Prawdopodobnie i jedno, i drugie. Cynikiem chyba nie był.

Podobnie zresztą jak twórcy Wolnej Republiki San Lorenzo, którzy wprost odżegnują się od Republiki Włoskiej, uważając ją na twór niewydolny i niezdolny do obrony praw obywateli. Dlatego chcą sami dbać o swój status, rozwój intelektualny. Decyzje podejmują kolegialnie, blokują nielegalne wycinki drzew, zakładają nowe skwery miejskie, chronią te istniejące, popierają zajmowanie opuszczonych kamienic, sami organizują remonty. Zapowiadają, że w przyszłości wyemitują własną walutę.

Spekulanci finansowi nie mają tutaj wstępu. Marzeniem mieszkańców, wśród których są nie tylko lewicujący studenci, lecz także rzemieślnicy i właściciele sklepów, jest federacja ich republiki z innymi, które mają wkrótce powstać w różnych częściach kraju.

Jak napisali w swoim manifeście: „Jesteśmy starymi i nowymi mieszkańcami San Lorenzo. Dopiero co się urodziliśmy, ale nie możemy się doczekać zjednoczenia z innymi Wolnymi Republikami. Jesteśmy realistami. Chcemy niemożliwego”.

Jednak San Lorenzo to nie tylko przyszłość, to także interesująca przeszłość i historia, którą czuje się na każdym kroku.

Stare kamienice pamiętają ciężkie alianckie bombardowania Rzymu, w wyniku których San Lorenzo z uwagi na pobliski strategiczny dworzec kolejowy zostało poważnie pokiereszowane. Pamiętają emigrantów, którzy zasiedlali okoliczne kwartały. Pamiętają przemarsze faszystów i walki komunistów z nimi.

A w trakcie trwania pandemii koronawirusa San Lorenzo było dzielnicą, którą policjanci lubili patrolować najbardziej. Powód był prosty. Tutaj nikt nie przestrzegał pandemicznych przepisów. Przyjechać tutaj oznaczało mieć natychmiastowy sukces. Premia za wydajną pracę była gwarantowana. Stróże prawa w ciągu zaledwie paru godzin potrafili ukarać mandatami kilkadziesiąt osób. Tyle tylko, że nikt ich potem nie płacił. Bo San Lorenzo, to przecież już nie Włochy…

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.