Dixieland nie został nominowany do żadnej nagrody. Czy to znaczy, że tom jest słabszy od poprzedzającej go Polki, o której Jakub Kornhauser pisał jako o „znakomitej, odważnej i najbardziej osobistej” w dorobku poety? To tylko jedno z pytań nasuwających się przy lekturze. Może najmniej istotne. Kiedy jednak autor wydaje sam własne dzieła, i to w kunsztowny sposób, licząc na jakiś medialny i instytucjonalny odzew, pytanie nie jest pozbawione podstaw. Oto ktoś działający na marginesie zbiurokratyzowanego życia literackiego, samotny partyzant wysyłający nam listy po to, byśmy byli świadomi poniesionych kosztów i ryzyka, jego samodzielności i odrębności. Sytuacja przedstawiałaby się inaczej, gdybyśmy mieli do czynienia ze zdesperowanym grafomanem, wysyłającym z bezsiły i rozpaczy swoje pretensjonalne komunikaty. Tutaj z kimś takim do czynienia nie mamy. To poezja wysokiej klasy, usprawiedliwiająca zatem wszelkie promocyjne gesty, każdą próbę odnalezienia się na kapryśnym rynku. Zostawmy już te podejrzenia rodem z jakiejś tandetnej wersji socjologii literatury, przejdźmy do rzeczy, do wierszy.
Żeby to było takie proste. Moim zdaniem rzecz się zaczyna właśnie od tego autorskiego listu dołączonego do książeczki, w jakiś sposób rzutując na pierwsze próby interpretacji, a wyobrażenie o całości kształtuje się po wejrzeniu we wszystkie elementy komunikatu. Jak się ma realna osoba, pisząca półprywatny, prawie marketingowy list, do fantomatycznej osoby z wierszy? Czy na pewno są to dwie zupełnie nieprzystające do siebie postacie uwikłane w dwie odrębne sytuacje komunikacyjne? Łączy je może intencja sprzedaży. Książkę można kupić na stronie autora, potem wiersze w niej zawarte też można „kupić” (zaakceptować, polubić) albo z takiego „kupna” zrezygnować. Tak czy inaczej, odbywają się transakcje. Owa „transakcyjność” nie docierała do mnie przy lekturze Polki. Tam mimo wszystko żywioł liryczny tuszował wszelkie podejrzenia. Tym razem autor zdecydował się na inną strategię, nazwałbym ją „obnażeniem transferu”, ujawnieniem mechanizmu przesyłu, dokonującej się operacji przerzutu czy też przemytu. Nie wiem, skąd to wrażenie. Wydaje mi się, że międzykulturowe aluzje i styki, łączenie czegoś beskidzkiego z nowojorskim to tylko powierzchnia dokonującego się perfekcyjnie poetyckiego transferu.
Coś bardziej istotnego zachodzi głębiej i być może wiąże się z kategorią „widzenia”. Została ona wskazana w pełnym tytule książki – Dixieland. Widzenia beskidzko‑nowojorskie. Zaraz przychodzą na myśl eseje Miłosza, znane z książki Widzenia nad Zatoką San Francisco, ale to chyba nie byłby trop najbardziej właściwy. Należałoby pójść raczej w stronę O’Hary, a jeszcze bardziej Ashbery’ego, i zaproponowanej przez nich szkoły poetyckiego widzenia w ogóle, jak również widzenia tego, co tylko nowojorskie. Przydarzyła się bowiem autorowi, i bohaterowi, tej książki podróż do Stanów Zjednoczonych. Przyniosła ona kilka wierszy, które następnie należało zgrać z miejscowymi, rodzimymi, powiedzmy „beskidzkimi”. Ta sztuka się udała. Nawiązał się bardzo intensywny dialog między sygnałami dosłowności i realizmu a wibracjami zaskakującej wyobraźni. A także między czymś kosmopolitycznym a swojskim. Jeśli chodzi o to pierwsze, to mam na myśli „idiom widzenia” charakterystyczny dla Ashbery’ego, sposób kształtowania poetyckiego obrazowania, który w ostatnich latach bardzo się w Polsce upowszechnił i odcisnął też swoje piętno na nowej książce Króla. Jeśli chodzi o drugie, to drogą dziwnych skojarzeń myślałem o Mickiewiczu i o spotykanych w jego poezji „widzeniach”, a także – już bliżej naszych czasów – o Przybosiu (i sprzymierzonym z nim Strzemińskim), ustanawiającym swoją szkołę poetyckiej percepcji.
Trzymając się już ściśle wskazówek autora, zwróciłbym uwagę na utwór New York (April 6, 2006), a w nim na reminiscencję podróży za ocean i opis jednego dnia w Nowym Jorku. Tekst zaczyna wymowna fraza dotycząca granic obnażenia się w wierszu, możliwości ujawnienia „ja”. Mimo powszechnej wiedzy o iluzoryczności podmiotu, dalekiego od wszelkich mimetycznych zakusów, autor decyduje się na grę z obnażeniem. Docierają do nas bardzo personalnie sprofilowane zdania: „Chciałbym, żeby ten wiersz opowiedział o mnie znacznie więcej,/ niż już wiesz, i mniej, niż chciałbym ci tak naprawdę kiedykolwiek/ powiedzieć”. W takiej sytuacji można powiedzieć wiele i jednocześnie nic – odbiorca czuje się sparaliżowany postawionymi warunkami. Chyba że tym „kimś” z wiersza wcale nie jest potencjalny czytelnik, lecz ktoś konkretny, ważny dla autora w jego intymnych konstelacjach. To zmienia postać rzeczy. Ale jedno jest pewne – próba powiedzenia czegoś, co ujawnia mniej, niż miało ujawnić, a jednocześnie sporo mówi o sytuacji i zanurzonym w niej człowieku, nie wydaje się chybiona. Po prostu czuje się, że więcej się nie da. Z poetyckich konwencji można wycisnąć tylko tyle: mroźny dzień, już właściwie noc, w Nowym Jorku, zostawione w aucie zakupy, popijanie gruszkówki, przeglądanie internetu, rozmyślania o Mickiewiczu i Ashberym. I wydawałoby się, że to wszystko. U pośledniego poety by tak było. Konkret zostałby ładnie obrobiony, pojawiłby się cień przesłania. Tutaj cieni jest więcej i niekoniecznie chcą cokolwiek uwieczniać. A i z konkretem dzieje się coś dziwnego, w jakby żartobliwy sposób alegoryzuje się, usamodzielnia. I oto – ni stąd, ni zowąd – mamy rozprawę między Mickiewiczowskim „widzę i opisuję”, a Ashberowskim „widzę i odpływam”. „Widzeń” ciąg dalszy… I szamotanina współczesnego poety w tym lesie „szkieł” do wyboru.
Jakie wybiera sam Król? Nieoczywiste. Bo pozwala nam widzieć wprost (konkret), lecz w taki sposób, że to, co dobrze znane, powszednie i drobne, fantastycznie rośnie, ucieka spod osądu mimetycznych teorii literatury. I w taki sposób, że te „widzenia” jawią się niczym „zderzenia” kultur, idiomów, wrażliwości.
Zastanawiam się, czy jednym z kluczy, którymi dałoby się otworzyć niektóre zakamarki kreowanej tu „transakcyjnej”, interkulturowej przestrzeni, może być lokalność. Tak jak jazzowy styl nowoorleański, zwany dixielandem, zanim stał się ważny dla mainstreamu, najpierw odgrywał dość ograniczoną, prowincjonalną rolę, tak i tu widzenia znad Jasiołki chcą dorównać, i dorównują, tym znad rzeki Hudson, chcą się z nimi zgrać, dogadać. W końcu określa je jedna i ta sama instancja osobowościowa – osoba autora będącego raz w podróży, innym razem na jasielski czy krakowski sposób zasiedziałego.
Estetyczna satysfakcja przy lekturze tej książki pogłębia się ze strony na stronę. Szczególnie wtedy, gdy widzi się finezyjne nici łączące poszczególne utwory, nici w końcu spajające całość w jedną opowieść. Potwierdza się inklinacja autora do tworzenia narracyjnych form poematowych. Nie jest to zwykły zbiór wierszy, lecz książka poetycka rozumiana jako przemyślana opowieść. Bez porównań się nie obejdzie. Pierwsze, jakie się narzuca, związane jest z podobnymi właściwościami stylu poezji Tomasza Różyckiego. Jednak Król inaczej ciągnie swoją historię. Wydaje się bardziej nieufny wobec możliwości słowa, upaja się nim z trudem, przez co brzmi bardziej surowo i może właśnie bardziej wiarygodnie. Oczywiście, taki odbiór to rzecz gustu. Obydwaj są mistrzami poezjowania wykorzystującego niegdysiejsze poematowe konwencje epickie. Więc zazwyczaj w tak zakreślonych ramach chodzi o „świat”. I tu odnosi się do niego wiele sformułowań – świat się zasłania tak, że go nie ma, a potem znowu jest, świat się kończy, uchyla, świat się zamyka itd. Świat, życie i przerwy na sny, powroty do życia – to najczęstsze motywy tych wierszy. Potem drugi człowiek, mowa, paradoksalne i trudne komunikowanie się, relacje i związki.
Mamy tu zaledwie szkielet, wykres, strukturę, którą zresztą można skojarzyć z wieloma twórczymi praktykami. Co powoduje, że sposób jej wypełnienia wydaje się tu wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju? Odpowiedź, że ponadprzeciętny talent, jest pewnie zbyt prosta. Inna mogłaby brzmieć następująco: cenię poezję, która radzi sobie z nieobliczalnością istnienia i jego niedocieczoną tajemnicą, znajduje narkotycznie płynące frazy na odczucie i zrozumienie życia. Poezję, przez którą możemy widzieć, ale dzięki której możemy płynąć. Także dlatego, że twórca napracował się nad układem głosek i słów, rytmicznym gorsetem i stroficzną konsekwencją. I jeszcze przy tym towarzyszy odbiorcy naiwne wrażenie, jakby to wszystko samo, w natchnieniu, wyskoczyło z głowy poety, jakby żadnej pracy przy tym nie było.
Praca odbywa się w umyśle czytelnika, a z przyjemnością łączy się poczucie zgłębiania istotnej prawdy o byciu i jego wciąż ściganym – przez poetyckie widzenie – sensie. Tak postrzegam nową, nienominowaną książkę Roberta Króla. Mam nadzieję, że i tym razem postawiłem na przyzwoitą literaturę, że udało mi się „nominować” ją po swojemu.