Piłem przy biurku i siedziałem przy tej butelce długi czas. Starałem się napisać list do matki, taki prawdziwy list, taki list, jaki pisano kiedyś, dawno, w tych lepszych, prawdziwszych i odległych czasach. List z krwi i kości, a nie jakiś nijaki mail czy beznadziejny esemes pozbawiony mojej duszy i serca. Nie. Ja pisałem prawdziwy list. I wcale nie szło mi dobrze.
Szła mi natomiast dobrze flacha czystej, na tyle dobrze, że skończyła się, zanim w ogóle napisałem kilka pierwszych słów. Pomyślałem, że bez niej i tak nie podołam, dlatego zebrałem się w sobie, odrzuciłem długopis i wstałem od i tak pustej kartki papieru. Musiałem się przejść.
Wieczór był dosyć ciepły i suchy, bo piękne lato zaczęło się na dobre, ale mimo to – mimo tej wspaniałej i cudownej pogody – szedłem całkiem sam, tymi pustymi ulicami dużego miasta. Nogi niosły mnie gdzieś, nie wiedziałem gdzie – zapewne do baru. Szedłem chyba w poszukiwaniu tak zwanej weny – tylko że ja raczej w nią nie wierzyłem. Szedłem, aż w końcu przekroczyłem próg knajpy i mimo że nigdy wcześniej w niej nie byłem, poczułem się jak w domu.
Usadowiłem się zaraz przy samym barze i kazałem lać setkę wódki do szklanki.
– A co do tego?
– Nic.
– Jak to nic? Mam zrobić drinka, tak?
– Nie. Chcę po prostu setę wódki w szklance. Nic do tego.
Barman dziwnie mi się przyglądał, ale spełnił prośbę. Szklanka wódki wylądowała obok mojej dłoni. Wódki z kostkami lodu.
– Nie prosiłem o lód. To nie pierdolona Ameryka, żebyśmy pili wódkę z lodem.
– Takie mamy zasady – odparł szorstko.
Chciałem powiedzieć mu, że pierdolę te ich całe zasady, ale zdążył odejść, aby obsłużyć innego, równie spragnionego klienta – zresztą dobrze, nie miał obowiązku tolerować mnie, chama, buca i prostaka w jednym; o tym pomyślałem dużo później.
Upiłem połowę ze szklanki i pomyślałem, że to nie najgorszy wynalazek z tym lodem – zresztą nieważne. Odwróciłem się i rozejrzałem po barze. Świecił pustkami – kilka osób siedziało przy stolikach, przy barze siedziałem ja sam jeden. Dopiłem tę – jak to się ładnie mówi – wodę ognistą i dałem znak barmanowi, żeby nalał mi jeszcze. Teraz podał bez lodu. Cholera.
Nie wiem czemu, ale nie dostrzegłem jej od razu – znaczy się widziałem ją i jej kumpele czy też koleżanki, ale widziałem je tylko jako grupę śmiejących się, dobrze bawiących, pijanych dziewcząt; bywa i tak. Sączyłem powoli wódkę ze szklanki i przyglądałem jej się z uwagą – kobiety i alkohol, czyli dwie sprawy, które jeżeli się facetowi znudzą, to już po nim, umarł z kretesem i na amen.
Dziewczyna wydawała mi się znajoma, chociaż miałem całkowitą pewność, że jej nie znam. Odwróciła głowę w moją stronę i spojrzała na mnie. Na pewno jej nie znałem, ale wiedziałem już, dlaczego wydawało mi się, że ją kojarzę. Wyglądała zupełnie jak moja matka.
To było bardzo dziwne uczucie i moje zachowanie też było dziwne, bo nie mogłem przestać się na nią gapić i zamiast odwrócić swój głupi łeb w drugą stronę i wyjść, to cały czas patrzyłem. Musiała w końcu zauważyć, co robię, bo coraz częściej na mnie zerkała. Czułem się nieswojo, ale nie wyszedłem z tej knajpy. Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy nagle wstała, zrobiła kilka kroków i zatrzymała się obok.
– Taką masz pracę? Gapisz się na ludzi? – odezwała się i przez chwilę myślałem, że ma taki sam głos. Na szczęście miała inny, miły, zajeżdżający wschodnim akcentem. Polką nie była na pewno.
– Właściwie to tak. To jest moja rola. Płacą mi za to, żeby tu siedzieć i przyglądać się wybranym osobom. Zapytaj o mnie na barze.
– A o kogo mam zapytać?
– Marcela.
Odwróciła się i spytała o coś barmana. Pomyślałem, że zaraz wezwą ochronę i będę musiał wyjść, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego facet za barem postawił przed nią jakiegoś kolorowego drinka.
– To mówisz, że masz na imię Marcel.
– Tak mówię. A ty?
– Nadia.
– Nadia – powtórzyłem za nią.
– No co niby? – Jej ciemne oczy dziwnie mnie badały, a i w nich było też coś dziwnego, jakby agresja, jakaś niezrozumiała duma, pewna odwaga, może bezczelność, ale taka w dobrym znaczeniu. To był żar. Bił od nich pewnego rodzaju żar, który trudno pomylić z czymś innym.
– Niby nic.
– Ale?
– Nie powinienem tego mówić.
– Czego?
– Niczego.
– Że niby dziwki tak mają na imię, tak?! O to ci chodzi?!
– Nie. To nie to.
– No powiedz wreszcie!
– W porządku. Powiem.
Napiłem się wódki, a ona czekała. Wbiła we mnie te swoje dzikie, wschodnie oczy i patrzyła zaciekawiona. Nie mogłem tego dłużej przeciągać.
– Wyglądasz zupełnie jak moja matka – powiedziałem spokojnie, od niechcenia, tak, żeby to zdanie brzmiało najzupełniej w świecie normalnie, i zrobiłem to, wcale na nią nie patrząc.
Zaśmiała się.
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]