03/2024

Jan Karp

Wszystko, co potrafisz

Gadasz i gadasz, to wszystko, co potrafisz.

Raymond Queneau, Zazi w metrze


1
Sporo zmyśliłem.


2
W listopadzie dziewięćdziesiątego ósmego w Telewizji Polskiej zmienił się naczelny redakcji katolickiej, stara ekipa poszła w odstawkę, mnie zmiotło przy okazji. Trochę później moja ukochana wyjechała do Berlina, sam zostałem w Warszawie – niby ciągle byliśmy razem. Zatrudniłem się na czarno przy dystrybucji książek telefonicznych w magazynie naprzeciwko urzędu skarbowego na ulicy Wynalazek. Panorama Firm – nazywały się książki, było w nich więcej reklam niż numerów telefonów. Początek był ciężki. Wstawałem przed piątą, jechałem na gapę tramwajem, żeby otworzyć halę, bo ciężarówki z drukarni zdążyły już przyjechać. Około szóstej pojawiali się pierwsi kurierzy, najczęściej starsi niedomyci faceci. Przyjeżdżali rzęchami, z których wymontowane były tylne siedzenia – to było miejsce na towar. Palili przygarbieni przed otwartą bramą i czekali na swoją kolej; wydmuchiwali chmury dymu i pary – były już pierwsze przymrozki. Rozpoznałem wśród nich dwóch kolegów z redakcji – miałem dwadzieścia pięć lat, oni zbliżali się do sześćdziesiątki. To moja przyszłość – myślałem – absolwent psychologii, dziennikarz telewizji publicznej, obecnie magazynier. Prawie głodowałem przed wypłatą.

Pierwszy śnieg przyniósł zmianę – mniej użalałem się nad sobą, bardziej kombinowałem, jak nie marznąć. Mróz przycisnął i w hali były zaledwie dwa, może trzy stopnie. Chłopaki od wózków widłowych – wesołe towarzystwo z podwarszawskich wsi – częstowali nas, tych z biura, wódką. Nie broniliśmy się, trzeba było jakoś wytrzymać. Zacząłem żyć z dnia na dzień, to przynosiło ulgę. Znowu dobrze spałem, cieszyłem się na pogaduszki z koleżankami, na ich babskie historie. Jedna z nich mówiła: Słuchaj, te książki to tylko na chwilę, przed nami świetlana przyszłość! A potem ściągaliśmy rękawiczki, żeby zgrabiałymi rękoma wypisywać faktury – i jak tu się nie roześmiać?

Nawet chętnie zostawałem na wieczorne dyżury; pojawiali się wtedy tylko pojedynczy smętni kurierzy. Do obsługi wystarczył ktoś z biura i jeden z chłopaków z wózkiem. W pewien piątek nie było ruchu i z nudów wypiliśmy z takim jednym Witkiem chyba po pięćdziesiątce za dużo. Uciekł wzrokiem, kiedy zderzyliśmy się w drzwiach do kibla, potem spojrzał z ukosa, zaśmiał się i pocałował mnie. Jak zamykałem magazyn, już go nie było.

Następnego dnia nie przyszedł. Skręcało mnie z tęsknoty, ale modliłem się, żeby nie wrócił. Pan Bóg mnie wysłuchał. Po tygodniu chłopaki od wózków powiedzieli, że znalazł pracę w Ciechanowie. Zostanie u rodziców i oszczędzi na czynszu w Warszawie. Z mieszkaniami i z pracą było krucho – zazdrościli mu.

Ogarnęło mnie coś pośredniego między wstydem a chandrą, chętnie piłem na mrozie, o byle co się kłóciłem. To mniej więcej wtedy zerwałem nasz związek na odległość.

Wszystko albo nic! – rzuciłem do telefonu. Trzasnęłaś słuchawką.

Pamiętasz, wytrzymałaś szesnaście godzin. Oddzwoniłaś o czwartej nad ranem. Co robimy? – spytałaś. No to spakowałem rzeczy i pojechałem do ciebie do Berlina.

3
Naszym sąsiadom urodziło się dziecko. Właściwie ich nie lubimy – mieszkają pod nami, palą na balkonie i dym wchodzi nam do salonu. Ciekawe, czy przestała palić w ciąży? On jest gburowaty, nie kłania się na ulicy. Patrzymy na nich przez okno w kuchni, siedzą na ławeczce na podwórku. Właśnie wyjął maleństwo ostrożnie z wózka i podał jej do karmienia.

Byłeś taki mały, jak mama oddała cię na wychowanie do babci – powiedziała Ania.

Byłem większy, miałem trzy miesiące.

Rodzice przyjeżdżali na weekend. Mama robiła mi amicą zdjęcia: na rękach u babci, na kocyku w ogrodzie, najwięcej w wózku z wiklinową plecionką. Widziałem te zdjęcia wiele razy. Może dlatego wydaje mi się, że moim pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa jest widok z głębi wózka – wszystko dalekie, zamazane, dokładnie widzę tylko plecionkę. Dużo bardziej podoba mi się moje późniejsze zdjęcie: mam może cztery lata, stoję ubrany po domowemu przed masywną zieloną (na fotografii szarą) bramą domu dziadków w Chałupkach (tak się nazywa miejscowość przy czeskiej granicy, gdzie spędziłem pierwsze lata). To moje najlepsze zdjęcie. Przedstawia po prostu mnie.

Gdy skończyłem pięć lat, rodzice wzięli mnie z powrotem do siebie do Opola. Przeczuwali, że będą ze mną kłopoty w szkole i posłali mnie do przedszkola, żebym się trochę oswoił z dziećmi. Uparłem się, żeby babcia pojechała ze mną. Została już u nas. Zaczęła chorować, zmarła na chorobę Parkinsona, nim poszedłem do pierwszej klasy. Dziadek został w Chałupkach i żył dalej sam, troszkę popijał, aż zmarł na raka wątroby.

To nie była moja ostatnia przeprowadzka. Najpierw z rodzicami do domu jednorodzinnego pod miastem, potem w wieku osiemnastu lat na studia do Warszawy, później do Anki do Berlina. W Berlinie już teraz mieszkam najdłużej – dobre pół życia. Siedzę sobie przy oknie i gapię się na wkurzających, wzruszających, mrukliwych palaczy z dzieckiem.

4
We wczesnej podstawówce co niedzielę wieczorem pękała mi głowa. W zaciemnionej sypialni chodziłem po ścianach. Stres szkolny – mówi się dzisiaj. Miałem w klasie niezłych oprychów i bałem się, że w poniedziałek po WF‑ie jakiś głupek znowu wrzuci na lampę w przebieralni moje gacie. I jak tu pójść na matematykę? Nie mam bladego pojęcia, jak rozwiązywałem ten węzeł gordyjski siedmio‑, ośmio‑, dziewięciolatka. Na pewno się nie skarżyłem. Biała plama w pamięci.

Nie pamiętam, żebym nienawidził moich prześladowców. Czułem nawet trochę fascynacji, że są aż tak silni i bezczelni. To był mój błąd. Trzeba się było postawić i dostać w zęby.

Gdzie są dzisiaj ci moi nieprzyjaciele?

Zastanawiam się, czy wątroba im już wysiadła, są po amputacji, ledwo ciągną na zasiłkach czy może po prostu zapili się na śmierć. Z wyjątkiem oczywiście tych paru, którzy zostali szefami koncernów. Z nimi jestem w dobrej komitywie.

Pijmy wino za kolegów do dna!

5
Czekam na jego wielkość.

Jeden z moich bratanków zupełnie się nie udał, jedyny w całej rodzinie. Żaden tam asperger – wystraszony ciamajda. Jako nastolatek wyjechał z rodzicami do Belgii. Dostał solidnie w kość od głupich gówniarzy z osiedla socjalnego i ze szkoły na przedmieściu. I jak się to mówi, coś w nim pękło. Zamknął się w swoim pokoju z komputerem i tak już zostało. Ciągali go nawet po psychologach, wszystko na nic.

Nie zawsze tak było. Wcześniej wymyślał najdziksze zabawy, był królem psikusów. Niezły charakterek. Po pierwszym dniu szkoły powiedział: Nie pójdę tam więcej. To chyba za karę wycięli mu migdałki. Na starszych rodzinnych zdjęciach tylko jego widać, inni wyblakli i nudni. No chłopak z kosmosu!

Teraz chodzi z mamusią do sklepu – taki podstęp, żeby choć na chwilę pobył na świeżym powietrzu.

Gdzie się podział jego rozbrajający, zaraźliwy śmiech? Kiedy się będzie wreszcie całował po kątach i ściągał dziewczynom majtki?

6
Wykrochmalona, biała jak obrus pościel prowokowała moje chłopięce polucje. Byłem bezsilny. Wystarczył szelest świeżej pościeli albo zapach otwartej bieliźniarki i już miałem potężny wzwód. Przeciągałem wieczorny rytuał: zęby, prysznic, modlitwa, a gdy wślizgiwałem się goły do łóżka, serce waliło mi, usta miałem spierzchnięte i próbowałem jak najdłużej nie zasnąć. Nie miałem żadnych erotycznych snów; śniły mi się ciemne połyskliwe węże i smoki, ocierałem się o nie, lewitowałem między nimi. Budziło mnie własne jęknięcie, wygięty w łuk traciłem na chwilę oddech, a potem opadałem na prześcieradło. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, gdzie jestem, czy jestem bezpieczny. Ale gdy poplamiona śliska kołdra przywierała do przyrodzenia, trzeźwiałem i godzinami czekałem, aż zrobi się jasno.


7
W piwnicy domu moich rodziców trzeba było podnieść poziom podłogi – wczesną wiosną woda gruntowa tam podchodziła. Śmialiśmy się z bratem, że mamy basen, pływały w nim ziemniaki i marchewki z zimowych zapasów. Wystarczyła wylewka betonu. W czasie roztopów beton barwił się na ciemnoszary. Raz przyłapałem starszego braciszka, jak walił tam konia: stał całkiem goły z szeroko rozstawionymi nogami przed świerszczykiem z rozkraczoną babą o monstrualnych cyckach. Nie jest ci zimno w stopy? – spytałem. Uśmiechnął się przez ramię. Nie masz dzisiaj służby? – odparł. Dwa razy w tygodniu biegałem na wieczorne msze, bo byłem ministrantem. Dzisiaj Mirek – odpowiedziałem. W końcu znudziło mi się przyglądanie, on złapał rytm, to mogło trwać jeszcze wieki. Zachciało mi się gorącego mleka, poszedłem do kuchni. Mama chciała mnie wysłać na dół po buraczki, wykręciłem się, sama poszła.

Parę lat później, gdy brat pojechał do Wrocławia na studia, wszystkie domowe obowiązki spadły na mnie. Pewnego lata miałem pomalować piwnicę, ojciec kupił jakieś toksyczne nitro. Słaniałem się w oparach, machałem pędzlem i rzucałem kurwami. Wtedy pojawił się on – bohater mojego dzieciństwa, z nową laską z jeszcze większym biustem. I choć zostały mi jeszcze garaż i kotłownia, postawił się rodzicom i wyrwał mnie na festiwal do Kostrzyna. Skracam ci pokutę – zaśmiał się.

Na festiwalu wyglądałem, jakbym spadł z księżyca – nie piłem, nie paliłem, nie zażywałem. On robił za twardziela. I dopiero jak wymieszał ogromne ilości alkoholu z jakimiś grzybkami, dostał zapaści. W karetce do Gorzowa leżał pod tlenem. Byłem pewny, że umiera, cały czas ryczałem. Sanitariusz się na mnie wydarł.

Teraz mieszka w Belgii, ale latem spotykamy się z rodzinami w Chorwacji. Mamy taką miejscówkę na Pelješacu – „U pani Rosy”. Rosa ze mnie zdziera, jemu apartament za pół ceny wynajmuje. Mam z nim dwa tygodnie śmiechu – tłumaczy mi zawstydzona. Wszyscy go kochają.

[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.