7–8/2025

Zuzanna Liszewska

Wyblakły drapieżca

Leo, główny bohater trzeciej po SztuczkachKokonie, długo wyczekiwanej powieści Joanny Lech Drapieżcy chmur, przypomina zwierzęta z krainy jego dzieciństwa. Autorka w narracji pierwszoosobowej oddaje mu głos, tworzy psychologiczny portret mężczyzny na przestrzeni wielu lat. Czasem pozostaje w tym jednak zachowawcza, jakby nie dość odważna, pozostawia niedosyt. Leo mógłby być bowiem mniej przezroczysty, a bardziej uchwytny, bliski, z krwi i kości.

Tytułowi Drapieżcy chmur mają swoje źródło w przejęzyczeniu protagonisty, który użył tego słowa w rozmowie zamiast drapaczy. Być może owym drapieżcą jest on sam, a może odgrodzeni od niego i zamknięci w szklanych wysokościowcach pracownicy korporacji, gdy, oderwany od swych swoich korzeni, zaczyna od fizycznej pracy w wielkim mieście.

Leo szarpie się, nie potrafi się odnaleźć i przystosować. Jest podobny do przeniesionych z miasta na wieś domowych kotów czy nieufnego, groźnego żbika, który przybłąkał się w pobliże szopy, w której mieszkały zwierzęta z jego rodzinnego domu na wzgórzu, a także do smutnego psa na łańcuchu. Nie bez powodu nosi kocie imię. Bywa, według przezwisk nadanych przez babkę, „artystą Leonardem”, który ma talent, wielką potrzebę malowania czy grania na gitarze, i „Leonem zawodowcem”, ciężko pracującym fizycznie, w hotelu, supermarkecie, przy wyrębie lasu. Próbuje przeżyć na różne sposoby, zaczyna coś i nie kończy, zniechęca się. Schronienia nie daje mu ani miejski beton, drapacze chmur i życie w londyńskiej dżungli, ani rodzinna prowincja. Tam na łące wśród wysokich traw i brzęczenia owadów tylko na chwilę znajduje wytchnienie, przypomina sobie letnią gorączkę z dziecięcych lat, tarzanie się po ziemi, beztroskę, marzenia, sny i nadzieje. Każda praca go nuży, przynosi niepokój, atakujący z nadejściem niedzieli i dławiący w gardle perspektywą poniedziałku, chwile wolności zaś wiążą się z pustką, brakiem ciągłości i sensu.

Najciekawsze w Leo jest dzikie zwierzątko, schowane głęboko, pod skórą, pod mięśniami, rosnącym brzuchem i siwiejącymi włosami, skórzaną kurtką rockmana czy ciasnym garniturem w godzinach pracy lub butami do biegania po godzinach. To zwierzę boi się, ucieka ścigane, ryzykuje konfrontacje ze światem pełnym niebezpieczeństw, namiętnie się kocha albo szuka schronienia, zapada w zimowy sen, nieutulone po zranieniach i rozstaniach, schwytane w myśliwskie wnyki wyje bezgłośnie, przyjmuje wyroki losu – odejścia partnerek, śmierć najbliższych, utratę pracy, piekło wojny tuż obok – i próbuje przetrwać.

Leo bywa schematyczny, powierzchownie zarysowany, jak postać z dziecięcych rysunków, której można by nadać bardziej indywidualne, wyjątkowe właściwości, jeszcze bardziej wypełnić ją kolorami, odmalować jej różne odcienie. Ale może ma być właśnie takim everymanem, „człowiekiem bez właściwości”, trochę wyblakłym i nieokreślonym? Początkową białą kartą, która szybko zużywa się, szarzeje, marszczy, wobec której czas, przeciekający między palcami, płynący z pozoru niespiesznie, okazuje się jednak bezlitosny. W lekturze drażni chwilami, że bohater wydaje się tylko konstruktem, jednocześnie dzięki temu możemy się w nim przejrzeć jak w lustrze i zobaczyć swoje odbicie.

Joanna Lech w swojej trzeciej powieści odmalowuje męskie „ja” w świecie kryzysu męskości. To „ja” bardzo wrażliwe i kruche, bezwolne, niezdecydowane, zmienne. „Ja” topione w alkoholu i nocnych grach na playstation, przerażone toczącą się tuż za naszą granicą wojną i dręczone traumami oraz rodzinnymi tajemnicami.

Leo jest samotnikiem, tytułowym drapieżcą, ale wyblakłym, rozmazanym, przeżartym przez ciemność jak malowane przez niego obrazy – drapieżnikiem ze stępionymi pazurami. Kobiety w jego świecie są tylko tłem. Noszą zwykłe imiona – Ola, Gosia, Ania. Pojawiają się i znikają, w różnych odsłonach – famme fatale albo pocieszycielek – i właściwie mogłyby być jedną osobą. To one go wybierają, wprowadzają się do niego, a potem go porzucają. Nie dowiadujemy się o nich zbyt wiele poza tym, że są równie nieszczęśliwe. On jest bierny, płynie z prądem, zakochany, oczarowany, a potem zrozpaczony.

Chyba to właśnie pierwotna i ciemna rozpacz jest głównym tematem Drapieżców… W książce odmienia się ją przez wszystkie przypadki. Rozpacz to czasem marazm, czasem ucieczka w alkohol, czasem zmiany miejsca zamieszkania, pracy, otoczenia. Ma wiele atakujących znienacka, zaciskających się wokół szyi bohatera macek. Leo jest jak jego kot, którego na wolności, „na gigancie”, za chwilę upoluje jastrząb, a może jak drugi zwierzak, który był tego świadkiem i już na zawsze pozostanie śmiertelnie przerażony. Z letargu wyrywa go poczucie użyteczności – sortowanie rzeczy dla uchodźców, wyjazd na polsko-ukraińską granicę, praca w korporacji w białym kołnierzyku i uwierającym krawacie, opłacanie zajęć teatralnych pogrążonej w depresji ukochanej, próby podstarzałego zespołu DeGeneRacja, później Zespół Napięć (poprzednia nazwa: Melancholia, okazało się jednak, że taki już istnieje, Leo proponował też nazwę Półfabrykanci, ale się nie przyjęła).

Rozpacz objawia się piciem, bezsennością, bałaganem w mieszkaniach, które wciąż się zmieniają, dojmującą samotnością, niezagłuszalną przez randkowe aplikacje, długie rozmowy przed ekranem ze wszystko rozumiejącą Anią, kompulsywne malowanie i wynoszenie obrazów na śmietnik, palenie, pisanie piosenek czy brzęk kostek lodu w szklance. Leo nigdzie długo nie zagrzewa miejsca, mieszka w wynajmowanych pokojach, kątem u brata, emigruje, wraca do rodziców, do domu na wzgórzu na wieś, gdzie ciężko pracuje, rąbie drewno, zabija kury, pomaga ojcu w naprawie pralek. Dom kojarzy mu się z bezpieczeństwem, z palącą w oknie i czuwającą mamą, która go rozumie, Babcią Szelmą, wierzącą w jego artystyczne talenty, ale też z alkoholizmem ojca i brakiem perspektyw, oparami bimbru, „porwaniem” brata dziadka przez Armię Czerwoną, powojennymi bliznami na twarzy babci, cichą śmiercią Dziadziusia, niemożnością ucieczki i rozwinięcia skrzydeł.

Rozpacz i tęsknota są w Drapieżcach… tym, co zawsze wraca, dławi albo przypomina o sobie gorzkawo-cierpkim smakiem na samym czubku języka. O tym posmaku bohater wspomina nieraz i wydaje się, że towarzyszy on też czytelnikowi przy lekturze książki – nawet przy sentymentalnych opisach dzieciństwa, które nigdy nie są idylliczne. Wspomnienia z dzieciństwa mieszają się w Drapieżcach… z teraźniejszością. Tłem dla przeżyć bohatera są znane ze współczesnej polskiej rzeczywistości pandemia, londyńska emigracja czy wojna w Ukrainie, ale równie dobrze akcja powieści mogłaby rozgrywać się wszędzie i w każdym czasie. Świat, w którym jesteśmy zanurzeni, to głowa, serce, a może trzewia Leo, w których drzemią stłumione przez cywilizację, głęboko ukryty instynkt przetrwania, zew natury, łączność z przodkami. Obserwujemy biologiczne trwanie bohatera, intensywne odczuwanie zmian zachodzących w przyrodzie, pór dnia, roku, temperatury, głodu, wyczerpania, braku snu, fizycznej tęsknoty, opisane jednak dość ogólnikowo i monotonnie.

Cierpki posmak pojawia się też w momentach, gdy lektura nuży, bo po raz kolejny czytamy, że Leo nie wstaje z łóżka, nie sprząta, traci pracę, zostaje zdradzony i porzucony bez jasnego powodu. Drapieżcy chmur mają w sobie coś z mantry, powtarzają się bezcelowe wędrówki i powroty do domu rodzinnego Leo, jego kryzysy i załamania, tonięcie w znajomym i lepkim smutku, na przemian z próbami ułożenia sobie wszystkiego na nowo. Wszystko przypomina nieustający cykl śmierci i odradzania się, martwoty za życia i rzadszych momentów wybudzenia się z letargu. Ta powtarzalność wzbudza irytację. „I to wszystko?” – pytam przy lekturze, przybita nudą, która jednak, jak w tytule jednego z rozdziałów, okazuje się rodzajem błogosławieństwa. Z jednej strony jest to celowy zabieg, mający ukazać pewną cykliczność w życiu bohatera, z drugiej strony książka chwilami nuży powtarzalnością depresyjnych krajobrazów psychicznych, które, mimo że są dobrze oddane, cierpią na brak akcji. Nie tylko trafny tytuł Błogosławieństwo nudy, także tytuły innych rozdziałów intrygują sugestywnością i poetyckością, choć bywają pretensjonalne: Dlaczego Babcia Szelma nie uciekła z cyrkiem?, Leo pamiętał Prababcię, bo była kozą, Drżenie ziemi, gdy przechodzi ją suchy trzask bomb, Co ci każe jechać w ciemność. „Błogosławieństwo nudy” jednak uspokaja, bo kiedy czytamy, że Leo po raz kolejny zasypia zapijaczony pod drzewem, koi nas świtająca w tyle głowy myśl, że pewnie znów się obudzi, wstanie, nawet jeśli narracja się urywa. Wraca rozpacz i beznadzieja, ale przychodzą też momenty olśnień, poczucia bycia potrzebnym i intensywności istnienia, dzika radość wśród traw – one też wracają, zdaje się przekonywać autorka, cytująca z jednej strony Bernharda, że „poza porażkami nic nie ma”, z drugiej perswadująca, że „szczęśliwe zakończenia musimy napisać sobie sami”. Podobnie jest z wrażeniami z lektury: momentom olśnień towarzyszą momenty nudy, zwątpienia i irytacji, jednak warto zaryzykować zanurzenie się w ten zamknięty w oryginalnym, poetyckim, soczystym języku świat, który trafnie oddaje nieprzewidywalny i zmienny bieg naszej egzystencji.

Joanna Lech: Drapieżcy chmur.
Wydawnictwo W.A.B.,
Warszawa 2025, s. 528.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.