Zanim kilka miesięcy wcześniej objęła Ministerstwo Kultury, którym miała rządzić ponad czternaście lat, bo aż do 1974 roku, została pierwszą (i jedyną) w historii kobietą na stanowisku pierwszego sekretarza moskiewskiego komitetu partii. Jednym z jej priorytetów była budowa „chruszczowek”, powstających w szybkim tempie z prefabrykatów pięciopiętrowych bloków. W narodzie przezwano je „lodówkami Chruszczowa”: ich termoizolacja nijak nie pasowała do sowieckiego klimatu. Powojenny Związek Sowiecki cierpiał na brak mieszkań, a następca Stalina na stanowisku genseka uważał, że znalazł rozwiązanie problemu.
Furcewa była wierną żołnierką Nikity Chruszczowa. Dzięki jego protekcji pięła się po kolejnych szczeblach drabiny partyjnej. Na przełomowym
Profesor Trofimow i grupa sowieckich historyków sztuki stali w milczeniu w wyłożonym ciemnobrązowym drewnem obszernym gabinecie. Poprosili o audiencję, aby zatrzymać masową zagładę zabytkowych świątyń. Nie spotkali się ze zrozumieniem. Wręcz przeciwnie. Furcewa kontynuowała, mówiąc, że zniszczone zostanie wszystko, co przeszkadza w budowie komunistycznych miast. Gdy jeden z obecnych zapytał, jak wobec tego powinny wyglądać owe miasta, odpowiedziała, że to już sprawa architektów, ale „oczywiście, że bez świątyń”.
Minister wiedziała, że idée fixe jej protektora jest walka z religią. Kluczowym jej elementem było zamykanie świątyń na skalę porównywalną tylko z początkiem bolszewizmu. Między 1959 a 1960 rokiem ich liczba spadła o dwie trzecie. A przecież nowa fala akcji likwidacyjnej dopiero się rozkręcała. Zamknięcie tysięcy świątyń najczęściej było zaś preludium do ich destrukcji.
Historia kościoła NMP, zwanego również Farą Witoldową, sięga końca
Po drugiej wojnie światowej Farę Witoldową zamieniono na magazyn. Na swoje nieszczęście znajdowała się na głównym placu miasta, gdzie pod wielkimi portretami Lenina, Stalina i Marksa regularnie odbywały się okolicznościowe defilady. Wysoki na 34 metry budynek z wysoko osadzonymi oknami i spadzistym dachem estetycznie zakłócał komunistyczne „nabożeństwa”. W marcu 1961 roku władze Grodna postanowiły go wyburzyć. Nie uratowała go nawet czerwona cegła.
Świadkowie twierdzą, że była niziutka i musiała mieć nie więcej niż 19 lat. Choć była cudownym dzieckiem, to historia nie zapisała jej nazwiska. W wieku trzynastu lat miała skończyć szkołę średnią, a następnie studia politechniczne. Nie wiadomo, dlaczego ten niebanalny umysł postanowił zostać saperem, szybko stając się najwyższej klasy specjalistką od wyburzeń w całym Kraju Rad. Przychodziła pod kościół z niewielkim notatniczkiem, siadała w kucki, rozrysowywała kąty i wyliczała ilość dynamitu potrzebną na cztero‑, lub pięciometrowej grubości ściany. Resztą zajęli się inni.
Sygnał do działania dała czerwona raca wystrzelona 29 listopada 1961 roku o drugiej w nocy. W bezpiecznej odległości od ofiary zebrała się co do jednego lokalna wierchuszka partyjna ubrana w hełmy. Obok stały przygotowane dla nich transportery opancerzone BTR. Na wszelki wypadek z okolicznych domów wysiedlono mieszkańców. Cudowna dziewczyna jako jedyna nie zadbała o ochronę głowy. Wszystko sprawdziła i dała sygnał starszemu brygadziście, który zakręcił „maszynką”.
Zabłysnął ogień. Świątynia podniosła się i zaczęła opadać powoli, składając swoje ceglane mury do wewnątrz. Wszystko wyliczyła idealnie. Już po wszystkim świadkowie opowiadali, że to dziecko‑saper wskoczyło na szyję starszego brygadzisty i wśród opadającego czerwonego pyłu zaczęli tańczyć na placu. Wokół zbierali się zszokowani mieszkańcy tego wciąż jednego z najbardziej polskich miast w Sowietach. Wielu modliło się na kolanach. Inni cicho płakali. W opowieściach przewija się poruszająca cisza przerywana rzadkim śmiechem innych. Niektórzy zapamiętali zdziwienie, że zamiast oczekiwanej góry gruzu, z opadającego kurzu wyłonił się niewielki pagórek. Jakby kościół zapadł się pod ziemię.
Ekipa z Leningradu otrzymała premię, akordeon i dyplom gratulacyjny. Niedługo potem, już własnymi siłami, władze Grodna zburzyły barokowy kościół i klasztor bernardynek. Świątynia ucierpiała w czasie wojny, ale wierni nie otrzymali zgody na jego renowację.
Podczas moich pierwszych podróży do Grodna w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku dziwiło mnie, że to niegdyś królewskie miasto, które uzyskało prawo magdeburskie sześć lat po unii w Krewie, pozbawione jest rynku. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nie ma rynku bez pierzei. Z czterech pozostała jedna z pojezuicką katedrą i niewielki fragmenty drugiej. Trzecią zajmowała zburzona świątynia. Sporą część czwartej nieistniejący już pałac Radziwiłłów. Dzisiaj, patrząc z miejsca, gdzie stał, w stronę płynącego leniwie Niemna, można zobaczyć długą na 400 metrów i szeroką na grubo ponad 100 metrów promenadę połączoną z arterią, z wyglądem której nazwa Stefana Batorego zupełnie się nie komponuje. Niegdyś zajmowała ją staromiejska zabudowa. Dzisiaj to plac Sowiecki, otoczony ulicami Październikową, Marksa, Kirowa, Swierdłowa, Socjalistyczną i Komuny Paryskiej.
Fara Witoldowa pozostaje najważniejszym symbolem zniszczonych w czasach komunistycznych białoruskich świątyń. Na jej miejscu wciąż trwa skwer. O dziwo, mimo wielu planów, nic w tym miejscu nie postawiono. Co jakiś czas powraca plan odbudowy, ale wiadomo, że dzisiaj to niemożliwe. A jednak wielu uważa, że powrót kościoła „spod ziemi” to wyłącznie kwestia czasu. Oraz że jego erygowanie rozstrzygnie odwieczny konflikt.
A przecież był dopiero rok 1930. Część ziem wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, przedzielonych nienaturalną granicą ryską, od dekady znajdowała się pod władzą bolszewików. Ci zaś od momentu zdobycia władzy nie ukrywali swoich celów: „Partia zmierza do całkowitego zerwania więzów pomiędzy klasami eksploatowanymi a organizacją religijnej propagandy. Partia ułatwia wyzwolenie się pracujących mas spod wpływu przesądów religijnych i organizuje w najszerszym zakresie naukowo‑wychowawczą i antyreligijną propagandę”. Za słowami poszły czyny.
Znacjonalizowano mienie wspólnot religijnych – prawosławnych, katolickich, muzułmańskich i wszystkich innych. Nałożono na nie drakońskie podatki. Zakazano szkolnictwa innego niż świeckie. Masowo zamykano świątynie. Prześladowano i na wielką skalę mordowano duchownych. Liczba czynnych miejsc kultu stopniała o ponad 90 procent. Związek Sowiecki rozpoczął wielki eksperyment, który w zamyśle miał doprowadzić do powstania pierwszego na świecie państwa wolnego od religii.
Cerkiew prawosławna – najpotężniejsza i do niedawna jeszcze uprzywilejowana – poniosła największe straty: ludzkie, duchowne, materialne. Jednak to w Kościele katolickim bolszewicy zobaczyli instytucję pod pewnymi względami wręcz groźniejszą, gdyż jej „centrum decyzyjne” znajdowało się w Rzymie. A przy tym katolicy, będący w swojej większości politycznie niepewnymi Polakami (tych zaś w Sowietach pozostało 800 tys.) zamieszkiwali newralgiczne regiony, położone po sąsiedzku z wrogą Polską. Walka z kościołem była zatem walką z religią, ale może bardziej jeszcze z polskością, dywersją ideologiczną i kulturową na obszarze „sowieckiego miru” oraz potencjalnym matecznikiem szpiegostwa.
„Kościół katolicki jest najbardziej przebiegłą, najpotężniejszą, najbardziej zorganizowaną ze wszystkim religii świata. Ma bogate tysiącletnie doświadczenie w oszukiwaniu mas pracujących” – ostrzegała w 1929 roku wychodząca w Mińsku polskojęzyczna „Orka. Tygodnik włościański”. Propaganda konsekwentnie przygotowywała chłopsko‑robotnicze masy do walki z religijnymi przeżytkami. Jednak tradycyjny lud polski, zahartowany ponad stuleciem panowania caratu, uparcie trzymał się religii.
W 1932 roku hucznie ogłoszono początek „antyreligijnej pięciolatki”. Do 1 maja 1937 roku na całym terytorium sowieckim miał nie pozostać „ani jeden dom modlitwy i samo pojęcie boga winno zostać przekreślone jako przeżytek średniowiecza, jako instrument ucisku mas robotniczych”. Oszczędzone wcześniej świątynie zaczęto zatrzaskiwać. Rozkręcana szeroko kampania antyreligijna musiała mieć zabezpieczenie w jakoby oddolnym wsparciu ze strony ludu. „Kościół przynosi tylko szkodę pracownikom i państwu. Robotnicy Polacy wiedzą, że religia służy jako środek narkotyzacji […] Ten kościół jest źródłem gromadzenia się elementów kontrrewolucyjnych” – ujawniali w homelskiej gazecie „Poleskaja Prauda” trzej robotnicy Polacy w liście do redakcji, domagając się zamknięcia miejscowego kościoła. Różne gazety otrzymywały niezliczoną ilość podobnych głosów.
W przededniu antyreligijnej pięciolatki nastąpił potężny sygnał, że można jeszcze więcej. W grudniu 1931 roku w Moskwie w powietrze wysadzono monumentalny sobór Chrystusa Zbawiciela. Skoro można było w ten sposób potraktować jeden z symboli dawnej Rosji, to nie było wątpliwości, że wszystko już wolno.
Do 1939 roku na sowieckiej Białorusi nie pozostał ani jeden ksiądz i ani jeden czynny kościół. Jako jedną z pierwszych świątyń zniszczono w 1934 roku trójnawową, przykrytą kopułą barokową bazylikę w Malatyczach, projekt Jana Podczaszyńskiego, położoną na prawdziwych kresach dawnej Rzeczypospolitej. W 1936 roku życia pozbawiono dawną unicką cerkiew w stylu baroku wileńskiego w niegdyś wojewódzkim Witebsku. Zaraz po niej pod topór poszedł oddalony o kilkaset metrów kościół i klasztor bazylianów. Obie świątynie zaprojektował sam Józef Fontana, któremu tak wiele zawdzięcza Warszawa. Potem zlikwidowano kościół w Krzyczewie z niezwykłą neogotycką fasadą, położony między Homlem a Smoleńskiem. Następnie starto z powierzchni ziemi
To, czego na wschodniej Białorusi nie zniszczono w wyniku polityki caratu, zniszczyli – znacznie sprawniej i bardziej bezwzględnie – bolszewicy. Z około 1200 świątyń katolickich, jakie istniały na tych ziemiach po wybuchu rewolucji październikowej, do 1941 roku czynny pozostał jedynie kościół św. Ludwika w Moskwie. Przetrwał – nomen omen w dzielnicy zwanej Łubianką – gdyż znajdował się pod opieką ambasady francuskiej. Po drugiej stronie granicy ryskiej bujnie rozwijało się życie religijne, a Kościół katolicki w szybkim tempie leczył rany po okresie zaborów. Była to jednak tylko krótka cisza przed wielką burzą.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]