09/2023

Filip Memches

Wyznania człowieka wyobcowanego

W powieści Siergieja Lebiediewa, która po polsku ukazała się pod tytułem Dzieci Kronosa (przełożył Grzegorz Szymczak), o jej głównym bohaterze – młodym rosyjskim historyku próbującym w latach dziewięćdziesiątych XX wieku rozwikłać zagadki swojego drzewa genealogicznego – możemy przeczytać: „Już w dzieciństwie, odczuwając bolesne napady marzycielstwa, wyobrażał sobie, że jest niczyim synem, niczyim wnukiem, nikt go nie urodził, jest postacią uzupełniającą, obcą dla wszystkich, z nikim niepowiązaną”. Dalej człowiek ów został przez autora scharakteryzowany następująco: „W młodości zaczął odczuwać niechęć do słów oznaczających rodzinne powiązania. Teść, synowa, szwagierka, szwagier, teściowa – wydawały mu się głuche, kosmate, przybyłe z rodowo‑plemiennej ciasnoty języka”.

Muszę wyznać, że przytoczone fragmenty Dzieci Kronosa są mi bardzo bliskie. Dlatego, że cytowany opis bohatera tej powieści w jakimś stopniu pasuje do mnie. Nie jest to podobieństwo jeden do jednego, ale w poczuciu wyobcowania, o którym pisze Lebiediew, doskonale się odnajduję. Choć z tego poczucia zdałem sobie sprawę – inaczej niż młody historyk w Dzieciach Kronosa – dopiero, kiedy dobiegałem czterdziestki, a więc kilkanaście lat temu.

Na taką moją kondycję mentalno‑emocjonalną miało wpływ wiele czynników, w tym fakt, że mam mieszane – polsko‑żydowskie – pochodzenie (w dodatku po mieczu chodzi o Żydów ze „strefy osiedlenia”, których wchłonęła Rosja sowiecka). Mimo że zawsze byłem obywatelem polskim i kolejne instytucje (od żłobka poczynając) wychowywały mnie jako Polaka, to od kiedy pamiętam, czułem się pod pewnymi względami odmieńcem (jestem z mieszanego związku, mam niepolskie nazwisko, urodziłem się nie w Polsce, w dodatku w kraju politycznie od wieków jej wrogim). Szczególnie tak było w czasach Peerelu, który był państwem etnicznie i kulturowo jednolitym.

Długo sobie jednak mojego stanu ducha nie uświadamiałem i starałem się być taki jak wszyscy wokół mnie. Fantazjowałem, że nie różnię się od innych Polaków. Tymczasem byłem i jestem mentalnie człowiekiem pogranicza, który w pewnym sensie nigdzie nie czuje się w pełni u siebie.

A jednocześnie nie ma dla mnie innego miejsca niż Polska. Nawet nie próbowałem osiedlić się w innym kraju. Przez gardło nie przechodzi mi zaprzeczenie temu, że jestem Polakiem. Wśród przodków po kądzieli mam działaczkę Żegoty, organistę z sanktuarium jasnogórskiego i powstańca styczniowego. I może zabrzmi to kiczowato: moje historyczne imaginarium ukształtowały dzieje Polski z płócien Jana Matejki.

Mogłoby się zatem wydawać, że będąc kimś takim, stanę się zwolennikiem jakiegoś multi kulti albo jakiegoś melting pot. I owszem, był czas, że ulegałem tego rodzaju naiwnym mrzonkom. Przejawiało się to u mnie w idealizacji jagiellońskiej Rzeczypospolitej jako wspólnoty wielu narodowości. A jednak z upływem czasu coraz bardziej docierało do mnie, że kondycja mentalno‑emocjonalna subiektywizuje obraz rzeczywistości, a tym samym go zniekształca.

Odnoszę wrażenie, że we współczesnej Polsce tak jest z ludźmi, którzy mają poczucie, że społecznie przynależą do jakiejś mniejszości. Na swoim poczuciu wyobcowania względem większości budują własną tożsamość polityczną i światopoglądową, która ma charakter kontrkulturowy i sekciarski.

To przypadek części osób narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego. Chodzi jednak o osoby opiniotwórcze. W tym przypadku żydowskość sprowadzana jest do rangi jakiejś niemal kontestatorskiej bohemy artystycznej. Ludzie, o których mowa, stają po stronie innych mniejszości – także tych najbardziej ekscentrycznych, usiłujących radykalnie zredefiniować to, co konstytuuje naturę człowieka. Przykładem może być poparcie osób mniej lub bardziej manifestujących swoją żydowskość dla politycznej agendy LGBT. Tym samym z bycia Żydem czynią one bycie buntownikiem przeciw polskiemu „ciemnogrodowi”, który – jak twierdzą – w imię katolicyzmu i konserwatywnych idei ujednolica kulturowo społeczeństwo w Polsce i tępi wszelkie odchylenia od przyjętych przez siebie norm.

Idiosynkrazje tych ludzi wobec większości są czynnikiem subiektywizującym postrzeganie rzeczywistości, a co za tym idzie, zniekształcającym obraz świata. Mamy tu do czynienia z żydowskimi resentymentami wobec polskości. Ich figurą może być pogarda kontrkulturowego inteligenta z wielkiego miasta żywiona wobec polskiego ludu z małych miejscowości. W oczach kogoś takiego polski lud okazuje się oporny na reedukację, bo wciąż bardziej do niego przemawia to, co w wielu kwestiach głoszą księża katoliccy, niż mądrości progresywnych salonów.

Biorąc to pod uwagę, zastanawiam się, jak ci kontestatorzy polskości interpretują żydowskość. Przecież judaizm jest religią pielęgnującą tradycję i stojącą na straży konserwatywnego kodu moralnego. Z kolei syjonizm to projekt nacjonalistyczny – ktoś mógłby nawet powiedzieć, że jest jedną z wersji faszyzmu (nie mylić z nazizmem). Skoro jednak żydowskość ma polegać na byciu oryginałem kłującym w oczy polski „katotaliban”, to jej dystynktywną cechą musi być to, co stanowi kamień obrazy dla tej, niemałej przecież, części Polaków, która nie popadła w ojkofobię. A tym kamieniem obrazy jest bicie w wizerunek Polski i przedstawianie jej jako kraju ludzi nietolerancyjnych dla jakiejkolwiek „inności”.

I tak jak w międzywojennej Polsce ludzie narodowości żydowskiej oraz pochodzenia żydowskiego stanowili nadreprezentację w ruchu komunistycznym, tak w III Rzeczypospolitej rzuca się w oczy ich zaangażowanie w polską wersję woke culture. Obecnie nie tylko tropią oni akty antysemityzmu, lecz także przeciwstawiają się „homofobii”, antyaborcyjnemu „piekłu kobiet”, „torturowaniu” przybyszów z Azji na granicy polsko‑białoruskiej i innym przejawom polskiego „katotalibanu”. Osobom tym przyświeca – w sposób uświadomiony lub nieuświadomiony – zaczerpnięta z judaizmu idea tikkun olam (naprawy świata). Towarzyszy temu u nich poczucie moralnej wyższości nad „Polakami katolikami”, których mają za potomków szmalcowników.

Nad tym dążeniem do tego, żeby w świecie wreszcie Dobro zwyciężyło Zło, a Światłość – Ciemność, unosi się widmo pamięci o Holokauście. Chodzi o to, żeby zapobiec recydywie Endlosung. Gdzieś tam jednak na dnie żydowskiej duszy wciąż odzywają się pretensje do Boga o to, że skoro jest wszechmocny, to dlaczego przyzwolił na ten straszliwy masowy mord. Taka jest żydowska teodycea po Holokauście, ale przecież kiedy na kogokolwiek spada ogrom cierpienia (pożoga wojenna, utrata środków do życia, nieuleczalna śmiertelna choroba lub jeszcze cokolwiek innego), to takie myśli mogą kołatać się w głowie każdego człowieka i narodowość nie ma nic do tego. Nie powinno się zatem nikomu czynić z tej przyczyny zarzutu.

Niemniej jednak żydowska teodycea po Holokauście jest faktem. I odpowiedź na nią stanowi chrześcijaństwo. To droga dla wszystkich narodów, lecz dla Żydów – w świetle tego, co czytamy w listach świętego Pawła z Tarsu – szczególnie. Są oni bowiem ludem Bożego wybrania. Jezus Chrystus oddał życie i zmartwychwstał również za ich grzechy – nie po to, żeby zostali potępieni, lecz po, żeby zostali zbawieni. Chrześcijaństwo to świętowanie wydarzenia paschalnego – a więc przejścia od śmierci do życia, czyli także od narcystycznego zajmowania się ranami i bliznami, które zostawił Holokaust lub jakakolwiek inna katastrofa, do szukania relacji z Bogiem i bliźnimi oraz czerpania wiary, nadziei i miłości z sakramentów Kościoła katolickiego.

Tymczasem to, co III Rzesza wyrządziła Żydom, utwierdziło ich w poczuciu wyjątkowości. Chodzi tu o coś, co wykracza poza kwestię Bożego wybrania w judaizmie i nie przez każdego Żyda jest uświadomione. To żydowska narodowa martyrologia (są w niej nurty zarówno religijne, jak i świeckie), której paliwem są resentymenty wobec nie‑Żydów. Przedstawia ona ich jako wiecznych prześladowców. I nieraz odnoszę wrażenie, że kiedy polska prawica – podejmując problem krzywd wyrządzonych Polakom przez inne narody – popada w bogoojczyźnianą egzaltację, to właśnie negatywnie upodabnia się do tych Żydów, którzy hołdują swojemu narodowemu ekskluzywizmowi.

Resentymenty jednak zżerają człowieka od wewnątrz. I dotyczy to też ludzkich zbiorowości. A światło na tę prawdę rzuca chrześcijaństwo. Burzy ono mur, który oddziela Żydów od nie‑Żydów, niosąc tym pierwszym duchowe wyzwolenie.

Tyle że, jak czytamy w Pierwszym Liście do Koryntian (1, 23), w oczach wyznawców judaizmu krzyż jest zgorszeniem. Dlatego może ich szokować modlitwa chrześcijan o zbawienie dla swoich prześladowców. Ale egzorcyzmuje ona duszę ludzką. To broń przeciw resentymentom, których źródłem jest szatan. Przy czym nie chodzi tu o to, że chrześcijanie mają się chełpić swoją wiarą w Jezusa Chrystusa wobec wyznawców judaizmu. Wiara ta bowiem nie jest ich zasługą, lecz Bożą łaską. Chodzi zatem przede wszystkim o dawanie osobistego świadectwa.

Nie jest to ścieżka łatwa. Nawrócenie to nie jednorazowy akt, lecz proces. I może ono wieść przez rozmaite – jak ująłby to święty Jan od Krzyża – „ciemne noce duszy”. Podążanie tą ścieżką to kluczowe doświadczenie mojego życia. Byłem ochrzczony w dzieciństwie, choć potem nie byłem wychowywany religijnie (do pierwszej komunii świętej przystąpiłem późno, w ramach indywidualnej katechezy – w wieku dziesięciu lat). Ale miała na mnie wpływ siostra cioteczna mojej babci – typowa „Polka katoliczka”, kobieta bardzo pobożna, która mi babciowała, choć jako nastolatek zbuntowałem się przeciw Kościołowi i wróciłem do niego dopiero jako dorosły. Być może ten powrót został przez nią wymodlony.

Nie oznacza to jednak, że stałem się „Polakiem katolikiem”. Rozumiem ludzi narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego o konfrontacyjnym nastawieniu do polskości. Oni są wobec niej tak wyobcowani jak ja. Jadę z nimi na tym samym wózku.

Rzecz w tym, że uważam, iż moje poczucie wyobcowania nie może być argumentem politycznym i światopoglądowym. Według mnie dyskurs mniejszościowy jest szkodliwy dla wspólnoty politycznej, bo faworyzuje roszczenia jednostek wyemancypowanych od wszelkiej tradycji kosztem tego, co historycznie i kulturowo spaja społeczeństwo. A zsekularyzowany kult ofiar Holokaustu z obsesją tropienia antysemityzmu to antychrześcijańska quasi‑religia staczająca się w odmęty nihilizmu.

Ludzie, którzy mają kłopoty sami ze sobą, patrzą na świat ze spaczonej perspektywy. Chyba że potrafią zdystansować się wobec tych kłopotów, stanąć obok nich, spojrzeć na swoją kondycję mentalno‑emocjonalną z zewnątrz.

Staram się właśnie to robić. Jeśli chodzi o sztukę dystansowania się do samego siebie, podoba mi się postawa Thomasa Manna, którą przyjął w swoim monumentalnym eseju Rozważania człowieka apolitycznego (przełożył Wojciech Kunicki). Utwór ten napisany został w okresie pierwszej wojny światowej, gdy jego autor był zwolennikiem niemieckiego nacjonalizmu.

Rozważania… to pamflet na niemieckie liberalne mieszczaństwo początku XX stulecia, które było zapatrzone w zachodnie (głównie francuskie) oświeceniowe wzorce. Ale Mann sam był niemieckim mieszczaninem. Tyle że stać go było na autoironię. Był wręcz jej mistrzem. I właśnie w swoim eseju przyznawał się do tego, że ganiąc niemieckie mieszczaństwo, niejako wystąpił również przeciw samemu sobie.

Oto kapitalne wyznanie pisarza, w którym – optując wówczas za niemieckim nacjonalizmem – oświadcza on, że ma swój udział w „odniemczaniu” Niemiec. Mann stwierdza: „Można z dobrych powodów wątpić w moje prawo do «patriotyzmu», ponieważ nie jestem za bardzo prawdziwym Niemcem. Mający częściowo romańską, łacińsko‑amerykańską krew, byłem od czasu swojej młodości nastawiony bardziej europejsko‑intelektualnie niż niemiecko‑poetycznie – różnica, nie, przeciwieństwo, co do którego, mam nadzieję, panuje od samego początku zgodność, stąd nie muszę już dłużej przy nim obstawać”.

Natomiast jeśli chodzi o mnie, to w kwestiach politycznych i światopoglądowych nie dokonuję wyborów tożsamościowych, lecz racjonalnych i intelektualnych. Ale to nie musi oznaczać oderwanego od rzeczywistości teoretyzowania. Przesłanek bowiem szukam jednak w tym, co udaje mi się zaobserwować wokół mnie – w skali zarówno mikro, jak i makro.

Do czego mnie to zaprowadziło? Do tego, że przyznaję rację człowiekowi, z którym bynajmniej się nie utożsamiam. Chodzi o Romana Dmowskiego.

Wokół tego polityka i myśliciela narosła czarna legenda. We współczesnej Polsce wiele osób postrzega go poprzez pryzmat dwóch stereotypów: antysemity i rusofila, które oczywiście nie wzięły się znikąd, ale też nie oddają prawdy o nim. W gruncie rzeczy przesłaniają one to, co w dorobku Dmowskiego jest ważne i wartościowe. Chodzi o pozbawione jakichkolwiek elementów narodowej tromtadracji, chłodne diagnozy dotyczące sytuacji, w której znaleźli się Polacy na przełomie XIXXX wieku.

Jeśli chodzi o wymienione stereotypy, to warto pewne sprawy wyjaśnić.

To prawda, że Dmowski wskazywał Żydów jako wrogów Polaków. Ale jego zdaniem polsko‑żydowskie antagonizmy miały podłoże głównie ekonomiczne. Lider Narodowej Demokracji po prostu obserwował dynamikę zmian społecznych na ziemiach polskich po powstaniu styczniowym. Były one pokłosiem rozkładu porządku feudalnego i narodzin kapitalizmu. Żydzi stanowili zwartą grupę narodowościową, która z Polakami rywalizowała o stan posiadania. Nie było w tym nic nadzwyczajnego.

Jeśli zaś chodzi o rusofilię, Dmowski traktował współpracę z caratem wyłącznie taktycznie. Po prostu spośród zaborców największego zagrożenia upatrywał w Niemcach. Dlatego grał z Rosją przeciw nim. Ale w Rosjanach widział barbarzyńców. Za przykład zaś Polakom stawiał Wielką Brytanię. To go różni od niektórych współczesnych środowisk odwołujących się do dziedzictwa endecji, które Rosję traktują jako konserwatywną alternatywę dla „zgniłego” Zachodu.

Dmowski słusznie postrzegał politykę jako pole ścierania się interesów narodowych. Uważał, że Polacy powinni wyzbyć się romantycznego podejścia do niej. Tę jego myśl można zinterpretować następująco: chrześcijaństwa nie należy traktować w kategoriach pięknoduchowskich ideałów etycznych i w związku z tym nie wolno bagatelizować narodowych egoizmów.

Wnioski, które Dmowski wysnuł z tego, co się działo za jego czasów, były takie, iż odrodzone, niepodległe państwo polskie nie powinno być rozrywane przez wewnętrzne konflikty na tle narodowościowym. Dlatego optował za modelem państwa narodowego, a nie za koncepcją tworu wielonarodowościowego. Biorąc pod uwagę to jego stanowisko, trzeba przyznać, że okazał się prorokiem. Polska po drugiej wojnie światowej stała się państwem jednolitym etnicznie i kulturowo. Niestety, przyczyniły się do tego kataklizmy tej wojny. Ale oprócz niepowetowanych olbrzymich strat, które one przyniosły, jest jeden olbrzymi zysk: po roku 1945 historia oszczędziła Polsce wewnętrznych konfliktów na tle narodowościowym.

Przekaz Dmowskiego odziera mnie ze złudzeń co do multi kulti lub melting pot. A złudzenia te biorą się z romantycznej wizji dawnej wielonarodowościowej Rzeczypospolitej, której niegdyś ulegałem, a która zakłamuje trudne stosunki między zamieszkującymi ją narodowościami. Opowiadając się za modelem państwa narodowego, przyznaję rację Dmowskiemu. Robię to zaś wbrew mojej kondycji mentalno‑emocjonalnej. Dokonuję wyboru racjonalnego oraz intelektualnego.

Czy to oznacza, że etniczni nie‑Polacy – zwłaszcza z dziada pradziada – są wykluczeni z polskiego państwa narodowego? Wydaje mi się, że to kwestia ich wolnego wyboru. Wystarczy z respektem się odnosić do tego, co historycznie i kulturowo spaja Polaków jako wspólnotę polityczną, i nie knuć przeciw niej w antypolskich sekciarskich gettach.
Rzecz jasna istnieje realne niebezpieczeństwo stoczenia się polskiego nacjonalizmu do poziomu neopogańskiego szowinizmu. Dlatego tak istotny pozostaje splot polskości z Kościołem. Uniwersalizm Kościoła poskramia bowiem szowinistyczne zapędy.

Gdy snuję te rozważania, przypomina mi się esej Jacoba Taubesa Carl Schmitt – apokaliptyk w służbie kontrrewolucji z roku 1987 (przełożył Piotr Graczyk). W tekście tym autor, który był żydowskim niemieckojęzycznym filozofem – znanym z tego, że próbował przeprowadzać egzegezę listów świętego Pawła na gruncie judaizmu – oddał cześć niemieckiemu prawnikowi, który swoją haniebną – motywowaną poniekąd koniunkturalizmem – działalnością w latach 1933–1936 zapracował na miano „koronnego jurysty III Rzeszy”.

Ktoś może zapytać: jak to możliwe? Cóż, Taubes był freakiem, który chadzał własnymi szlakami i nie ulegał odruchom stadnym.

W pierwszym zdaniu swojego eseju oznajmia on: „Chciałbym złożyć hołd Carlowi Schmittowi, duchowi staremu i aż do późnej starości niespokojnemu – chociaż jako zdeklarowany Żyd należę do tych, którym przykleił on etykietkę «wroga»”. Żydowski filozof nie utożsamiał się z niemieckim prawnikiem, bo i przecież nie mógł. Ale miał odwagę wykroczyć poza to, co go z nim dzieliło. Z uznaniem odnosił się do tego, że Schmitt podejmował tematy dotyczące spraw ostatecznych i nie hamował się przed naruszaniem rozmaitych liberalnych tabu.

Tak samo ja – jak już zostało powiedziane wyżej – nie utożsamiam się z Dmowskim. Bo przecież nawet nie mogę. Chodzi o moje poczucie wyobcowania, wynikające między innymi z mojego mieszanego pochodzenia i z tego, że duszą mnie – tak jak Taubesa – plemienne ograniczenia. Tymczasem Dmowski był mocno zakorzeniony w swojej polskości, a z takimi ludźmi jak ja miał problem.

Staram się zatem wykraczać poza to, co mnie z nim dzieli. Z uznaniem się odnoszę do tego, że kwestie dotyczące relacji międzynarodowych postawił on na ostrzu noża. Upatruję w nim jednego z intelektualnych pionierów polskiej myśli krytycznej i polskiej nowoczesności.

Dlatego na koniec chcę wyznać jeszcze jedno: Narodowa Demokracja to nie NSDAP. A Romana Dmowskiego z Carlem Schmittem nie powinno się porównywać. Niemniej do lidera endecji mam taki stosunek, jaki Jacob Taubes żywił wobec „koronnego jurysty III Rzeszy”.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.