03/2023

Wacław Holewiński

Z półcienia

Artur Grottger – malarz, rysownik, „wieszcz narodowy”. Jego nazwisko znają chyba wszyscy Polacy. Tyle że ta wiedza ogranicza się do tego, że… że był. Maria Jentys‑Borelowska – poetka, krytyk literacki – postanowiła przenieść Grottgera na karty swojej powieści. Tyle że opowiedziała jego historię poprzez historię innych. Środowiska, w którym się obracał, przyjaciół, malarzy, pisarzy. Przede wszystkim zaś przez postać Wandy Monné, jego wielkiej miłości.

Kilkanaście zdjęć portretów na początek: Artur Grottger, Wanda Monné, Henryk Rodakowski, Daniel Penther, Karol Młodnicki, Franciszek Tepa, Andrzej Grabowski, Izydor Jabłoński. Wydawca ułatwił nam trochę lekturę Portretu w półcieniach, pokazując bohaterów powieści. To oni i XIX‑wieczny Lwów, z jego artystycznym fermentem, gadatliwością, pijaństwem, biedą, romansami, złośliwościami, także drobnomieszczańskim nawykiem, stają się kanwą opowiedzianej historii.

Był od niej dużo starszy, zobaczył ją gdzieś na stacji, podlotka, pannę niespełna szesnastoletnią, i nie mógł zapomnieć. Szukał i znalazł. A ona? Stuprocentowa Polka, w której żyłach tej polskiej krwi prawie nie było. Ona go też pokochała. Ten związek, nie‑związek trwał mniej niż dwa lata. Widzieli się ledwie kilka razy. Przez lata miała jednak wyrzuty sumienia. Bo, gdy powinna być obok niego, wtedy gdy umierał, nie pojechała do Francji. „Nigdy nie prosił, by przyjechała! Przeciwnie, dawał jej do zrozumienia, jak horrendalnie kosztowna byłaby taka wyprawa, tym bardziej że jako niepełnoletnia musiałaby przyjechać z matką lub ciotką”.

Artur Grottger był malarzem, rysownikiem wybitnym. Ale stał się nim dzięki stypendium, które dostał… od cesarza. Wystarczyła mała akwarela, którą mu podsunięto. Szczęśliwy traf, sprytny zabieg. Był biedny, a kiedy zyskał sławę, kiedy zaczął zarabiać spore pieniądze jako ilustrator wiedeńskich gazet… dalej był biedny. Brał na siebie opiekę nad matka, siostrą, bratem, nad przyjaciółmi. „Pomyśleć tylko, że liczył wtedy ledwie dwadzieścia jeden lat, a już był głową rodziny!” Miał szczodre serce. Może, gdyby nie ono, ta miłość byłaby spełnioną?

Rysował. Gorączkowo, gwałtownie. Jakby spełniał swój obowiązek. Choć przecież nie widział śmierci, krwi, spalonych dworów, zesłańców w kajdanach. Warszawa I, Warszawa II, Polonia, Lithuania. Żona leśnika, żona poległego powstańca, zesłanka‑katorżniczka mają jej rysy. Jej! Rwał się do powstania, ale nigdy nie poszedł w pole. Odwiedziono go, szczęśliwie, od tego pomysłu. Miał wyrzuty sumienia, dręczyły go wielokrotnie. W tym przypadku diament nie zginął od kuli. Chorował na gruźlicę i to ona odebrała mu życie.

A Wanda, jedna z najpiękniejszych kobiet Lwowa? Przemyciła Maria Jentys w swej powieści powstańcze epizody młodziutkiej Wandy, jej fascynację, jej tęsknotę za Arturem. I XIX‑wieczne realia. Matkę i ciotkę, wspólnie sprawujące nad nią opiekę, twarde przeciwniczki tego związku. Związku „ubogiej panny z arystokratycznej rodziny” z biedakiem, artystą niepewnym kolejnego dnia.

Słał do niej listy, „Mój drogi, złoty Aniołeczku”, „Jakże mi spieszno do Ciebie, moje Życie!…”. Była tym jego Życiem. Krótkim, ledwie trzydziestoletnim, i Aniołem do końca, do ostatnich dni. O niej myślał nieustannie. Poszedł w tym myśleniu, pewnie przewidując własną śmierć, daleko. Niewyobrażalnie daleko. Bo to przecież z jego nadania Karol Młodnicki, malarz mniejszego formatu, ale człowiek złotego serca, pojął ją, po trzyletniej żałobie, za żonę.

Trzy lata żałoby! Trzy lata! Nie umiała się pogodzić z jego śmiercią, długo nie potrafiła wybaczyć „matkom” ich sprzeciwu. „Wiem, ciotko, że mój przyjazd nie uratowałby Artura. Galopujące suchoty to wyrok nieodwołalny. Ale wiem też, że przy mnie umierałby szczęśliwy, spokojny i pewny, że jest… że był, jest i będzie kochany”. Pewnie tak by było, umierałby szczęśliwy. Smutek Wandy… „Głęboki, uporczywy, bolesny smutek śmierci, który lekarze zdiagnozowali jako przewlekłą chorobę zwaną melancholią i której przebiegu ani skutków nie odważyli się określić”.

Potem była już tylko myśl, że trzeba sprowadzić trumnę do Lwowa. Że trzeba go uwiecznić. Że sarkofag. I medalion z jego podobizną. Pierwszy, który zrobiła. Całe szczęście, że nie była w tej potrzebie sama. „Dwudziestego pierwszego czerwca nasz zacny Marceli Krajewski rusza z trumną w drogę. Dwudziestego siódmego będzie w Wiedniu. Tam przejmie żałobny ładunek profesor Maszkowski i będzie go dalej konwojował”. Koszty kościelne wzięli na siebie hrabia Stanisław Tarnowski i Kornel Ujejski. Nieoczekiwaną hojność wykazał fotograf Teodor Szajnok.

Przy trumnie nie potrafiła już płakać, „stała cicha i nieruchoma, z twarzą bez kropli krwi”. A Kornel Ujejski, autor hymnu zniewolonej Polski, grzmiał przy sarkofagu na cmentarzu Łyczakowskim: „[…] śmiało twierdzę, że Grottger był ostatnich czasów jedynym wieszczem narodu. Najgodniej i najgenialniej przedstawił on w swoich utworach ducha Polski”. Tę pożegnalną mowę autora słynnego wiersza Do Moskali wydrukowano, to między innymi z jego pieniędzy zbudowano nagrobny pomnik…

Nie obyło się bez przykrości. Siostra Grottgera bez skrupułów zażądała dowodów, że rysunki, które przywiózł Wandzie z Paryża Krajewski, były, zgodnie z wolą malarza, jej własnością. Udowadniała to listami. Nie oszczędzono jej upokorzenia. A i Andrzej Grabowski, wybitny malarz portrecista, nigdy jej nie wybaczył, uważał, że to ona zniszczyła genialnego malarza.

Były też wyrzuty sumienia Jana Matejki. Poróżnili się jeszcze na studiach w krakowskiej Akademii. I to on, największy z największych, nie docenił tek Grottgera. Nie dostrzegł w nich prawdy. Umiał przyznać się do błędu jeszcze przed śmiercią Artura.

W związku Wandy Monné i Karola Młodnickiego przyjdzie na świat czwórka dzieci, tylko dwoje przeżyje wiek dziecięcy (córka, poetka, będzie matką wybitnej pisarki Beaty Obertyńskiej). Ratując dzieci, szukając pieniędzy na ich leczenie, sprzedadzą fotografowi Edwardowi Trzemeskiemu prawo do reprodukowania i rozpowszechniania rysunków z prywatnej teki. „Sprzedając rysunki Artura, czułam się podle, Karolu, jak zdrajczyni. Ale już wybaczyłam sobie tę «zdradę» i teraz tylko dziękuję Grottgerowi, że nam podarował ten wyjazd!”. W nieszczęściu jest też odrobina dobra. Gdyby Młodnicki nie chorował na serce, gdyby nie był już w ciężkim stanie, być może nigdy by się na tę sprzedaż nie zdecydowali. A my, nie ma pewności, ale tak mogło być, nigdy byśmy tych rysunków nie poznali.

Karol Młodnicki był w tym związku kimś szczególnym. Pisze o nim Jentys‑Borelowska z wielką sympatią, to on ją, jak sama twierdzi, zauroczył. Trudno, bez wątpienia trudno było żyć w cieniu wielkiej miłości żony. Tej pierwszej, odwzajemnionej, zaborczej. Był człowiekiem pracowitym (uczył rysunku w czterech szkołach), czułym, delikatnym, wielkiej kultury. Pewnie najlepszym z możliwych dla wypełnienia pustki, która została w Wandzie po Grottgerze. Pełnym czci dla przyjaciela. Zapewnił rodzinie spokój, dał Monné i dzieciom swoją miłość i pewnie dostał ją też od nich, ale… Ale to nie mogło być łatwe życie.

Wanda Monné, wiele lat po śmierci męża, napisała piękne słowa: „Miłość tak wybranego, genialnego ducha jak Grottger położyła blask na całe moje życie. Miłość tak szlachetnego serca i umysłu jak mój mąż po wielkim pogromie tamtej śmierci była mi jasną przystanią, opoką i spokojem”.

Z półcienia powieści Marii Jentys‑Borelowskiej wychyla się nie tylko Artur Grottger i jego wielka miłość. Z tego półcienia wychyla się cały zastęp, plejada wybitnych, ale także tych mniej znanych, malarzy, rzeźbiarzy, poetów, ludzi kultury Lwowa, drugiej połowy XIX wieku. Często, tak jak w przypadku Wandy Monné, tak jak w przypadku Grottgera, płynęło w ich żyłach sporo obcej krwi. Wszyscy oni jednak czuli się Polakami, utożsamiali się z Polską, kochali ją. Ludzie dziś zapomniani, a przecież dla polskiej kultury niezwykle ważni, o których warto, trzeba pamiętać.

Maria Jentys‑Borelowska: Portret w półcieniach.
PIW,
Warszawa 2022, s. 360.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.