Wróćmy jednak do Polski.
Dzięki życzliwemu i przemyślanemu wsparciu Instytutu Książki wkrótce potem uczestniczyłam w swoim pierwszym pobycie rezydencjalnym. W Willi Decjusza w Krakowie pracowałam z zapałem nad przekładami poezji, poznałam wtedy kolejnych godnych uwagi polskich pisarzy (m.in. Mikołaja Łozińskiego), którzy polecili mi książki dalszych znaczących autorów (Idy Fink, Krzysztofa Kieślowskiego, Wiesława Myśliwskiego). Przekłady ich dzieł spotkały się z zainteresowaniem czeskich wydawców i ani się spostrzegłam, a byłam zawalona tłumaczeniami na kilka kolejnych lat (tom Rafała Prinkego o dziejach alchemii, Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz Danuty Czech, polskie reportaże i książki dla dzieci). Niedawno oddałam do wydawnictwa Ucho igielne, ostatnią z trzech obszernych powieści Wiesława Myśliwskiego, które postanowiłam przełożyć. I mimo że praca ta była dla mnie źródłem radości, to kiedy odesłałam książkę wydawczyni, poczułam nagle powiew wolności – i wróciłam do przekładania poezji, którą długo zaniedbywałam. Tłumaczę z pasją, łapczywie, podobna do człowieka, którego po miesiącach głodowania posadzili przy stole uginającym się od wykwintnych potraw.
Skąd bierze się ta pasja? Zawsze miałam głęboką potrzebę „posyłania dalej” wszystkiego, co mnie zajmowało – przejawiałam też skłonność do języków obcych, których dość łatwo się uczyłam. Tłumacząc, mogłam te dwie wielkie pasje połączyć. Jednocześnie nieco głębiej wniknąwszy w kulturę języków, z których tłumaczyłam, mogłam spojrzeć z dystansu na kulturę, z której wychodziłam, i porównać ją z innymi. Ego jest w procesie twórczym rzeczą niezwykle ważną, jednak w trakcie pracy nad przekładem nie powinno się ujawniać zbyt często; do tłumaczonego dzieła trzeba przystępować nieodmiennie z wielkim respektem. Dlatego właśnie myślę, że przekładanie i wszystko, co wiąże się z przebywaniem w obrębie innej kultury i innego języka, stanowi dobrą okazję do nauki, jak trzymać ego na wodzy. Człowiek wciąż porównuje, nie powinien tego jednak czynić po to, by samego siebie przekonywać o własnych wyjątkowych umiejętnościach i genialności. Przeciwnie – w ten sposób staje on przed możliwością poszerzenia horyzontów, przekonania się o istnieniu innych kanonów niż te, które obowiązują u niego, zrozumienia, że twórczość i dostęp do niej to domena różnorodności, że poza granicami jego kraju ma ona często wyższą rangę niż tu, w domu.
Polacy, z którymi rozmawiałam o czeskiej kulturze, zawsze z największym uznaniem wypowiadali się o czeskim filmie, o reżyserach Nowej Fali (wymieńmy tu emblematyczne nazwisko Miloša Formana, którego zna chyba każdy Polak). W prozie postacią ikoniczną jest Bohumil Hrabal, w poezji Miroslav Holub. Ogromnie popularny jest czeski surrealizm. Stosunkowo często spotykałam się z pełnym podziwu stosunkiem do czeskiego „szwejkowania”, czyli wywikływania się z sytuacji problematycznych w stylu, jaki znamy z powieści Jaroslava Haška (mnie tego rodzaju postawa – wręcz przeciwnie – irytowała, podziwiałam natomiast polską bezpośredniość i zdolność służenia z podniesionym czołem nawet przegranej sprawie). Moi polscy przyjaciele i znajomi byli przekonani, że z czeskimi „gigantami” nie może się równać żaden polski twórca.
To, jak sądzę, pierwsza wielka niesprawiedliwość – polska kultura ma wysoką wartość. Bez filmów Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Agnieszki Holland światowa kinematografia byłaby znacznie uboższa. Kompozytorzy, tacy jak Wojciech Kilar czy Zbigniew Preisner na trwałe zapisali się w historii muzyki światowej, nie tylko polskiej. O piosenkarzach, polskim rocku czy jazzie wolę się nie wypowiadać, by nie popaść w egzaltację. A cóż dopiero – pisarze i poeci! Nie tylko dla mnie, ale i dla wielu moich przyjaciół znaczenie najzupełniej zasadnicze, ba, formacyjne, miał kontakt z poezją Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej czy Czesława Miłosza. I nie chodzi jedynie o jej jakość, lecz także o przesłanie moralne; twórcy ci rangę dzieła potwierdzali własnym życiem. Wymieniam z nazwiska tylko ikony polskiej kultury, podczas gdy polskich autorów, przede wszystkim poetów, którzy mnie formowali, są dziesiątki, i obawiam się, że gdybym zaczęła ich wymieniać, pominęłabym kogoś ważnego.
A druga niesprawiedliwość? Czeska kultura wciąż jest podziwiana za to i żyje z tego, co powstało przed kilkudziesięcioma laty. Jeśli jednak wzięlibyśmy pod uwagę teraźniejszość, trudniej niż w Polsce byłoby wskazać nazwiska twórców znaczących. Oczywiście, odpowiedzialnością za taki stan rzeczy nie obarczam wyłącznie artystów, chodzi tu raczej o system wspierania i promowania ich twórczości za granicą, który po euforycznych latach dziewięćdziesiątych minionego wieku fukcjonuje o wiele gorzej. Albo może koncentruje się przede wszystkim na tytułach, które mają potencjał komercyjny. Sprawić, by dobre pisarstwo dotarło do szerszej społecznej świadomości, jest ogromnie trudno i nie sposób nie stwierdzić, że polskiej literaturze u czeskich czytelników i czeskiej literaturze u czytelników polskich nie pomaga fakt, że chodzi – zwłaszcza w przypadku twórczości czeskiej – o mały język. Literatura czeska jest w Polsce stale przekładana i wydawana, wysokość nakładów i obecność tych tytułów na rynku książki jest jednak marginalna. Proza wypada tu znacznie lepiej niż poezja. Podobnie jest z literaturą polską na czeskim rynku księgarskim. Na całym świecie rządzi dziś literatura anglojęzyczna, a małe języki są dosłownie walcowane globalizacyjnym walcem.
Wspominałam o pomocy, jakiej udziela tłumaczom Instytut Książki, i chciałabym na chwilę wrócić do tego tematu. Nie wiem, czy i jak wspiera się wydawanie polskiej literatury w samej Polsce – na ten temat nie mogę się wypowiadać. O wspieraniu edycji zagranicznych wiem jednak dzięki IK wystarczająco wiele i wydaje mi się, że funkcjonuje to znakomicie. Dzieła własnej literatury da się bowiem skutecznie przeszczepiać na grunt obcojęzyczny jedynie wtedy, gdy dany kraj dba o ich nagłaśnianie i wspiera zagraniczne edycje. I chodzi tu nie tylko o to, że w zestawieniu z komercyjnymi tytułami, przede wszystkim z „dużych” języków, dobra literatura mniejszych krajów ma niewielkie szanse na bycie docenioną, lecz także o ryzyko, że jeśli w ogóle nie przebije się na zagraniczny rynek i nie poznają jej czytelnicy obcojęzyczni, szansa na jej docenienie zupełnie zniknie. Im więcej dowiaduję się o mechanizmach wspierania przez różne kraje zagranicznych wydań własnych autorów, tym wyżej cenię procedury obowiązujące w Polsce oraz to, że na przestrzeni lat nie zachodzą w ich obrębie żadne negatywne zmiany. Wciąż działa tu system pobytów rezydencjalnych, prezentowania fragmentów dzieł w obcojęzycznych czasopismach i oferowania ich wydawcom oraz wspierania przekładów i publikacji nowych tytułów za granicą. Nie mówię już o okazji do istotnych spotkań, jaką jest Światowy Kongres Tłumaczy Literatury Polskiej. Tłumacz z języka polskiego nie czuje się w Polsce jak niechciany gość, który wydłuża przykrą dla wszystkich wizytę, wciskając stopę w drzwi, by go nie wyrzucili. Czuje, że jest tu doceniany, a jego pracę traktuje się z respektem. To uczucie, od którego przez lata zdążył odwyknąć, ponieważ od czytelników (a także, niestety, od wydawców) we własnym kraju słyszy: „Skoro twoja praca sprawia ci przyjemność, czego jeszcze chcesz? To wystarczająca nagroda!”. Gdybym kontynuowała tę myśl, musiałabym opowiedzieć o smutnej rzeczywistości czeskich tłumaczy, o statusie, jaki mają w swoim własnym kraju – ale nie chcę psuć tych notatek taką puentą.