Zmiana, jaką odczuwamy podczas lektury Wilków, jest zasadnicza. Słyszymy głos, który nazywa ludzi, dociekając sensu ich przeżyć. Poetka zachowuje się jak dokumentalistka, zbiera opowieści, układa je obok siebie, a czytelnik czuje się jak na wystawie lokalnych ciekawostek, pożółkłych fotografii. Jednak z tego, co lokalne, robi się coś większego. Powstaje opowieść uniwersalna, pasująca do wielu znanych z historii sytuacji granicznych, czyli takich, które pozbawiają ludzi oparcia, domu, ojczyzny. Ten zbiór lirycznych dokumentów ma epicki rozmach, u źródeł którego tkwi, jak się zdaje, przekonanie, że Mazury (albo Prusy) zasługują na epos. Każda ziemia o tak skomplikowanym rodowodzie domaga się podsumowującej opowieści. Kielar wsłuchała się w głosy znajomych i sąsiadów, znalazła świadectwa, dogrzebała się do faktów z przeszłości, które w jej wierszach układają się w całość. Całość, czyli układ sprzyjający zrozumieniu ludzkiego losu.
Książkę rozpoczynają monologi ofiar
Właśnie pamięć staje się problemem do poetyckiego rozpatrzenia. Jej poświęcony jest najkrótszy w tomie liryk. Działanie pamięci zostało w nim porównane do pracy ptaka, może dzięcioła; pracy odbywającej się w ciemności, „w pniu nocy”. Pamięć ma ciemne skrzydła, dotyczy jej mrok. Mimo to musi się ujawniać, „zalęgać się” w pojedynczej świadomości, która staje się świadectwem wielu i dla wielu, świadectwem‑przestrogą; a więc nie na darmo „wykuwa dziuplę lęgową / w pniu nocy” (⁂[Wykuwa dziuplę lęgową…]). To jest, moim zdaniem, motyw przewodni książki, która gromadzi wiersze dokumentujące tak rozumianą pracę. Autorka mnoży kolejne relacje. Do wcześniejszych dokłada opowieści tych i o tych, którzy w 1947 roku trafili na Mazury w ramach akcji „Wisła”. Nazywano ich Ukraińcami, a „ich kufry miesiącami stały pozamykane” (Kufry). Liczyli na szybki powrót w rodzinne strony. Obserwujemy ich oczami Mazurów, rozumiejących, czym jest tułaczka i poczucie obcości.
Towarzyszą temu obrazy powstające w głowach deportowanych, obrazy, które pozostały w nich na zawsze. Tak było z sąsiadką narratorki, przedstawioną w swoim cierpieniu i nostalgii jako drzewo, „czeremcha ścięta tuż nad ziemią” (Deportacja). Mimo tej śmierci za życia, bo czymś takim było dla niej przymusowe oderwanie od ziemi i domu, jakoś wegetowała w obcym świecie, a nawet próbowała wypuszczać nowe pędy ze zniszczonego pnia. „Jej pamięć wypuściła liczne odrośla”, przenosząc się w wyobraźni do kraju lat dziecinnych. To, co najważniejsze w jej opowieści, przyczyna największego bólu, to „tumult opuszczonych zmarłych”. Grobów nie dało się wziąć ze sobą, między żywymi a umarłymi rozwarła się przepaść. W tym miejscu, wraz z postaciami, którym oddała głos, Kielar dociera do istoty przesiedlenia: mniejsza o pozostawione i pogubione rzeczy – załamanie się kulturowej ciągłości polega na symbolicznej utracie zmarłych.
I znów na te wszystkie człowiecze rozterki przyroda patrzy z góry. Tym razem wykorzystując oczy dzikich gęsi, które lecąc z północy, owszem widzą pod sobą „ciągnące się wstęgą” (Powrót dzikich gęsi) wozy. I cóż z tego, że ten ruchliwy gatunek, te ludzkie mrówki, przemieszcza się bez przerwy. Z góry nie słychać szlochu, nie widać bólu, a poszczególna rozpacz wydaje się nie do opowiedzenia. Wszystko potrzebuje skali. Kielar dobrze o tym wie i z mistrzostwem nią operuje, przeplatając makrowidzenie przyrodnicze mikroscenkami z życia zabijanych, męczonych i przesiedlanych ludzi. Z równą uwagą przysłuchuje się klangorowi żurawi, jak i tym wszystkim głosom, którym umożliwiła wypowiedzenie się, efekt zaś, jaki odczuwa czytelnik, bliski jest katharsis. W tym kontekście otwierające książkę motto z Aleksandra Wata wydaje się wyjątkowo trafne:
głosy z domu, głosy z ogrodu, głosy z lasu, głosy
znad ciebie, przeminęły i trwają, i nie przeminą,
nawet jeśli zniknie poronny ród ludzki, one utkwią w jaskółkach, w mchach,
owadach, w kamieniach, w nicości wreszcie. W ciszy,
która jest głosem pragłosu.
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]